wtorek, 30 grudnia 2008

Święta jak w telewizorze

Święta, święta, już (praktycznie) po świętach, a o moim lenistwie powinny już chyba krążyć legendy – przynajmniej w mojej grupie. Szczytne plany zrobienia czegokolwiek na studia (czyli chociaż przeczytanie Kukły i karła, z którego to mam esej napisać) spełzły na niczym, ja zaś nawet nie zauważyłem, kiedy cały ten czas mi minął. Cóż, najwyżej postaram się nadrobić w akademiku – tym bardziej, że jadę tam już w środę. Tak właśnie, Nowy Rock świętuję wraz z moją akademikową rodziną – w końcu to ostatnia okazja, a rok temu spędzałem go gdzie indziej. Lecz nie o tym chciałem dziś pisać. Tematem na teraz jest właśnie ten czas świąteczny, kiedy to człowiek hoduje w sobie lenia i jakoś nie ma z tego powodu wyrzutów sumienia (w moim przypadku prawdopodobnie po raz ostatni w życiu – urok kończenia studiów).
Zacznę jednak od stwierdzenia, że indoktrynacja to jedna z najstraszliwszych rzeczy na świecie. Zadajcie sobie pytanie: jak powinno się spędzać święta? Wiadomo, z rodziną, w cieple domowego ogniska, suto zastawiony stół, góra prezentów, radość itd. - ogólnie sielski nastrój. Niektórzy jeszcze dodadzą do tego modlitwę i refleksję nad cudem narodzin Jezusa, jednak pominiemy religijny aspekt świąt. Tak czy inaczej – rodzinne święta, to jest to, czym zewsząd jesteśmy od dawna bombardowani. I nie mówię, że to jest źle, czy co – wręcz przeciwnie, często takie rodzinne święta są jedną z niewielu okazji, by pobyć razem. Niemniej, z jakiegoś dziwnego powodu wiele osób na święta się nie cieszy (ja do tych osób należę). Czemu tak się dzieje? Chyba właśnie przez to całą atmosferę, która nie dość, że przysłania nam wszystko inne, to tak naprawdę do świąt nie wytrzymuje.
Tylko czemu się dziwić, jak ostatnio ozdoby w sklepach zaczęły się pojawiać jeszcze w październiku? Z chęci pozyskania konsumenta karmieni jesteśmy świąteczną papką przez dwa miesiące, a gdy przychodzi co do czego, to już jesteśmy przejedzeni. I tak to niestety wygląda.
Tymi stwierdzeniami oczywiście nie odkryłem żadnej Ameryki – na pewno wiele z Was doszło do podobnych wniosków. Tylko nie wiem jak u Was, ale u mnie całe to świąteczne zamieszanie wywołało wręcz alergię na słowa Boże Narodzenie. Tak właśnie, w tym czasie najchętniej bym się zakopał gdzieś pod ziemię i nie wychodził aż do Nowego Roku. Bo tak po prawdzie często mam już tego wszystkiego dość, wolałbym, żeby świąteczny czas nie różnił się niczym od innych dni.
Jednak szczególnie dobijają mnie dwie rzeczy. Pierwsza to jest schematyczność, wtórność. Co roku robi się dokładnie to samo - te same potrawy, te same życzenia (które się nie spełniają), ta sama kolej rzeczy. Gdzie miejsce na świeżość w tak podwójnie skostniałej okoliczności, jaką jest gwiazdka. Czemu podwójnie? Bo po pierwsze utrwaliła ją tradycja. Wiadomo, z tradycją można walczyć. Gorsze jest to, że poniekąd utrwaliła to też telewizja. I znów na pierwszy plan wchodzi nasycenie tym wszystkim, tak kultywowane przez szklanego demona, że człowiek już nie ma na to wszystko ochoty. A do tego wszystkiego dochodzi jeszcze zazdrość – i to jest ten drugi aspekt. Na pewno wiele osób, w tym ja, zazdrości światu na ekranie. To tak trochę, jak z telenowelami – kobiety oglądają w TV życie, o którym marzą, ale które nigdy nie będzie ich. Nieco podobnie jest z TV (choć nie tylko, np. w mangach atmosfera i magia świąt też jest aż zanadto eksponowana). Po prostu – człowiek chciałby, żeby jego święta też były takie, nie potrafi się cieszyć tym, co ma. Dodajmy do tego wspomnianą świąteczną magię, która tak naprawdę nigdy nie ma miejsca. Ten tak wykorzystywany w różnych filmach czas, gdy ludzie samotni znajdują swoje drugie połówki; kiedy rozbite związki znów się jednoczą; kiedy zakochani spędzają ze sobą dużo czasu i cieszą się tym wszystkim razem... To niestety istnieje tylko w filmach...
Niestety, nakarmieni tym wszystkim, zaczynamy w to wierzyć, uznajemy święta za punkt zwrotny (takie znaczenie jest jeszcze mocniej eksponowane w przypadku nocy sylwestrowej). A to skutkuje często depresją czy innymi zachowaniami aspołecznymi. Mnie się np. zdarza zwyczajnie unikać ludzi, w pewnym momencie stwierdzam, że wolę siedzieć sam, bo wśród ludzi człowiek zaczyna o tym wszystkim myśleć – że oni doznali tej magii, a ja nie. Okropne uczucie, przez które trudno się cieszyć tym tak naprawdę fajnym czasem.
A jakie jest na to wszystko panaceum? Chyba zwyczajnie się tym nie przejmować i ignorować to wszystko. Bo im mniej o tym myślimy, tym mniejszym jest to problemem. Zawsze będziemy poniekąd smutni, ale to nie powinno przeszkadzać w czerpaniu radości ze świąt. Nawet jeśli nie zdołamy się spotkać z tymi wszystkimi, z którymi chcieliśmy. Nawet jeśli nie zrobiliśmy tego, co planowaliśmy. W końcu jesteśmy wśród bliskich – i to powinno wystarczyć. A że nie ma się osoby tak bliskiej, jakby się chciało? Cóż, może za rok będzie inaczej...
Na koniec dodam, tak już nieco poza tematem, że Sylwester jest chyba najbardziej przereklamowanym wieczorem w całej zachodniej kulturze. Jakieś postanowienia, życzenia, specjalne przygotowania, przesądy czy inne zabobony, no i przygotowywanie się do niej z takim namaszczeniem. A to wszystko bzdura, bo tak naprawdę chodzi o to, żeby się dobrze bawić.
Tańcz, aż się porzygasz.

Korzystając jeszcze z okazji, chciałbym życzyć wszystkim czytelnikom mojego bloga do siego roku. Nie przejmujcie się postanowieniami, tej nocy po prostu dobrze się bawcie.

poniedziałek, 22 grudnia 2008

Kieszonkowe słońce

Muzycznej eksploracji ciąg dalszy. Postanowiłem skupić się dziś na Tiamacie, choć nie będzie to do końca zgodne z moimi pierwotnymi założeniami. Mianowicie na początku chciałem opisać trzy moje ulubione płyty tego zespołu. Potem, w ramach inspiracji i wciągnięcia się w jedną z nich, chciałem pisać tylko o niej (na pozostałe zaś przeznaczyć inne wpisy). Od jakiegoś czasu zaś chcę skupić się tylko i wyłącznie na jednym utworze. Czemu to tak? A czemu by nie? Szczególnie że działa on na mnie wręcz magicznie – wprowadza w nastrój lekkiej melancholii, ale i daje marzenia. Wprowadza taką nutkę romantyczności i intymności, mimo że jestem sam. Cóż to za dzieło? A Pocket Size Sun moi mili.

Zbliżyłem się - tak bardzo
Że prawie opuściłem swoją muszlę
Wtedy zjawiło się widziadło barwy różu
Dziewczyna chcąca coś sprzedać

Utwór ten kończy album Wildhoney, które przez wielu uważane jest za najdoskonalsze dzieło Edlunda i spółki. Trudno się nie zgodzić z takimi opiniami, gdyż jest to płyta kompletna – nic nie jest w niej za dużo, nic za mało. Pochłania się ją za jednym zamachem i chce się więcej. A Pocket Size Sun jest utworem wieńczącym to dzieło. Zarazem, przedstawia sobą coś zupełnie innego, niż poprzednie pięć kawałków (i cztery przerywniki). To coś to pewna nieuchwytność, nieokreśloność kojarząca mi się bardzo ze snem, ewentualnie z momentem przebudzenia (swego czasu często zdarzało mi się budzić, gdy leciał ten utwór). Jest to niejako zapowiedź tego, co miało nadejść w twórczości Tiamat.

Dziewczyna zaoferowała mi kieszonkowe słońce
Ujrzałem jego niewinny uśmiech
„Jeśli chcesz się zabawić” - powiedziała -
„Ono weźmie cię na chwilę do nieba”

A Pocket... na pewno różni się też tym, że nie ma tu w ogóle przesterowanej gitary elektrycznej – jest tylko perkusja, klawisze i spokojnie wygrywający melodię bas. No i głos Edlunda - cichy, wyważony. Jak widać, instrumentarium nie jest jakieś bogate, ale absolutnie wystarcza do stworzenia atmosfery – bo właśnie atmosfera jest tu najważniejsza. Owa senność, a co za tym idzie swego rodzaju sielskość, ład, ciepło słońca. Ten utwór ma działać na wyobraźnie poprzez pewne wyciszenie. Bo słowa, opowiadana historia, jest tak naprawdę tłem do tego, co dzieje się w warstwie muzycznej. To one ilustrują to, co dzieje się w warstwie dźwiękowej, nie na odwrót. Z drugiej strony, są one od siebie wyraźnie oddzielone. Najpierw pojawia się zwrotka, potem ilustracja muzyczna, zwrotka, ilustracja itd. Jednak części te nie rywalizują ze sobą. Wręcz przeciwnie, współgrają, dając słuchaczowi to, co najlepsze.

Na cal przed nieboskłonem
Dotknęły mnie jej delikatne palce
Nasze uczucia dzieliliśmy ze słońcem
I w końcu skosztowałem jej rubinowych ust

Co ciekawe, gdy słucham tego utworum naprawdę czuję się, jakbym wędrował wprost do nieba. Nie wiem czemu tak się dzieje – może przez pewne miłe wspomnienia związane z tą płytą, może z innego powodu. Nie mniej, zawsze wyobrażam sobie, że jest letni dzień, ja leże na trawce, a przed moimi oczyma rozpościera się niebo. Tylko chmury jakoś tak powoli, wręcz leniwie płyną przed siebie, ja zaś duchem płynę z nimi. To taka trochę wyobraźnia w wyobraźni – obrazuję siebie samego w chwili wyobrażania. I powiem Wam, że jest to cudowne uczucie. A najwspanialsze w tym wszystkim jest to, że ona jest tam zawsze ze mną. Nie jest to jakaś konkretna osoba, raczej świadomość, że ktoś tam leży obok mnie i razem ze mną wędruje do nieba.

Zaczęła śpiewać kołysankę
Pochodzącą ze antycznej Senoi
„W świecie snów nie umiera nikt
Śpij słodko mój chłopcze”

Wspaniałe jest to marzenie, szczególnie gdy nic dookoła się nie dzieje i można się w tym wszystkim zagłębić po uszy – w myślach, w dźwiękach, w sobie. Tylko zamknąć oczy i odpłynąć. Przyznam, że kiedyś chciałbym zaśpiewać tę piosenkę ukochanej osobie. Kończąca się płyta, my leżący obok siebie i słowa przeplatane dźwiękami, gestami i myślami pełnymi uczuć.

Słońce, niczym ostrze, przecięło me oczy
W piasku wykreśliło światy
Wspomnienia zaczęły blednąć
I nagle wypadły mi z rąk

Utwór się kończy, a my tam jesteśmy nadal, jeszcze przez chwilę. Delektujemy się ciszą i czekamy na jeszcze. Nawet dźwięki natury, które rozpoczynają kolejny cykl płyty, nie zmieniają tego. Dopiero pierwszy utwór na płycie to robi. Coś jednak pozostaje z tego całego przeżycia. To coś nazywa się tęsknota.
Obiecuję, że następna notka będzie bardziej rzeczowa... A może i nie, bo nadal planuję drążyć ten wspaniały Szwedzki zespół. Bo czy jest coś piękniejszego, niż dźwięki trafiające bezpośrednio w duszę?

W piasku znalazłem dwie cudowne muszle
Niczym dwie krople wody
I pomyślałem, że słyszę kwiecisty dźwięk dzwonków
Zza huku siedmiu mórz ...


Wpis bazuje na utworze "A Pocket Size Sun" zespołu Tiamat.

piątek, 12 grudnia 2008

Wilki

...niezupełnie te polskie, z Robertem Gawlińskim na wokalu, ale nadal z wokalistą na G. Garm i spółka, czyli norweski Ulver, którzy już od 15 lat dostarczają swym fanom wrażeń, tworząc muzykę intrygującą, poruszającą i nieprzewidywalną. Właśnie, nieprzewidywalną, gdyż po tym zespole można się spodziewać wszystkiego – od dzikiego black metalu po minimalistyczny dark-ambient. I nikt tak naprawdę nie wie, gdzie następnym razem zabiorą nas ci zdolni Norwegowie.
Zespół zaczął swoją karierę jako przedstawiciel naczelnego nurtu Norwegii, czyli black metalu. Jednak, jak przystało na tak nietuzinkową grupę, zamiast śpiewać o szatanie, paleniu kościołów i śmierci, wzięli na warsztat tradycyjne, skandynawskie legendy. Tak powstało Bergtatt – Et Eventyr i 5 Capitler, które można by określić mianem albumu koncepcyjnego, przedstawiającego historię zagubionej w górach dziewczyny, która spotyka trolle i inne stworzenia rodem ze skandynawskich podań. Zresztą, już sam tytuł nakreśla historię, gdyż bergtatt znaczy wciągnięty w górę. Muzycznie zespół starał się połączyć szybkość i brutalność czarnej sztuki z lekkością i klimatem folku, co moim zdaniem zespołowi absolutnie się udało. Dodajmy do tego kilka ciekawych, budujących klimat przerywników oraz śpiew w staro duńskim (dla dodania pogańskiego klimatu) i wychodzi nam świetny album, który warto posłuchać – nawet jeśli nie przepada się bleczurem. Mija trochę czasu, a Ulver wydaje dwa kolejne albumy – absolutnie folkowy Kveldssanger oraz, rok później, Nattens Madrigal – płytę na wskroś black metalową, gdzie surowość i nieprzystępność posunięto wręcz do granic możliwości. Dziwne, że zespół wydaje dwa absolutnie różne materiały? Niezupełnie, jeśli weźmiemy pod uwagę to, co miało dziać się później. Dwupłytowa adaptacja muzyczna poematu Williama Blake'a Zaślubiny nieba i piekła okazała się punktem zwrotnym w ich karierze. Muzyka szatana została pozostawiona samej sobie, zaś Garm i reszta zaczęli tworzyć coś synkretycznego, łączącego w sobie różne style muzyczne, nie tylko metalowe. I w sumie w tym momencie wszystko się zaczyna na nowo – wędrówka po stylach, z jednej strony industrialne, elektroniczne Perdition City, z drugiej minimalistyczne Shadows of the Sun. A pomiędzy nimi masa przeróżnej muzyki, także pod postacią ścieżek dźwiękowych.
Ktoś mógłby się zastanawiać: skąd ta różnorodność? Czemu takie balansowanie pomiędzy gatunkami? Garm, w jednym z wywiadów, powiedział, że dla niego zmieniają się tylko narzędzia, wszystko inne to jeden ciągły proces, który łączy wszystkie nagrania. Przejawia się to między innymi w tematyce – mrok, smutek, cierpienie to rzeczy, o których śpiewa Ulver. I ja się z tym zgodzę – na większości płyt (wykluczam tu The Marriage of Heaven and Hell) wyczuć można alienację. To wszystko, co się dzieje dotyczy pojedynczej jednostki. Inne osoby nie tyle nie biorą w tym udziału, ile po prostu ich tam nie ma. Tak samo jest ze smutkiem – można go wyczuć nawet na tych najdzikszych albumach, gdzie ciężko się przedrzeć przez warstwę trzeszczenia. A jednak, jak już się to zrobi, to wtedy odkrywa się wiele wspaniałych odczuć.
Nie będę ukrywać, że Ulver to jeden z tych moich specjalnych zespołów, które ubóstwiam ponad wszystko inne. Mogę ich słuchać nieprzerwanie, niezależnie od sytuacji i miejsca. Czym jest to spowodowane? Na pewno wspomnianą różnorodnością – po prostu nie mogą się znudzić. Z drugiej strony – są sytuacje, gdy słuchanie ich jest najbardziej adekwatne, najwięcej się z tego wynosi. Perdition City, na ten przykład, najlepiej jest słuchać przez słuchawki w drodze przez miasto, najlepiej wieczorową bądź nocną porą. Kveldssanger świetnie słucha się zimą, Silencing the Singing najlepiej smakuje, gdy włączyć je cicho i się położyć. Podobnie jest z Shadows of the Sun. Nattens Madrigal powinno być słuchane z mocno odkręconą głośnością, itd. Czemu to wszystko? Bo dzięki takim zabiegom muzyka, która gra z głośników/słuchawek nabiera mocy, jeszcze bardziej oddziałuje na człowieka, a przynajmniej na mnie. Wtedy to mogę zamknąć oczy i dać się ponieść wyobraźni albo po prostu leżeć i pozwolić reszcie płynąć przed siebie.

środa, 10 grudnia 2008

Tiamat

Mało jest zespołów, które słucham nałogowo więcej niż raz. Wiadomo, człowiek czasami podjara się jakąś muzą i słucha jej na okrągło przez, powiedzmy, miesiąc. A potem nico, rzadko do niej już wraca. Tak miałem np. z Head Control System – świetny projekt Garma i Daniela Cardoso, ale na dłuższą metę nużący. Teraz wracam do niego naprawdę sporadycznie – pomimo tego, że muzyka nadal mi się podoba. Są jednak zespoły, które rezonują na podobnych falach co ja. Bo choć wprawdzie nie słucham ich jakoś straszliwie często. Po prawdzie często nie ruszam ich przez takie pół roku, może od czasu do czasu włączę sobie płytkę, ale jak się już zestroję, to wyłączam ją po kilku miesiącach a przez moje last.fm-owe chartsy przetacza się kolejna rewolucja. Powód tego wszystkiego jest prosty – nastrój danej muzyki współgra z moim nastrojem w danej czasoprzestrzeni. Wtedy to fale dźwiękowe trafiają do mnie z pomnożoną siłą - tępią zmysły i wyostrzając to, co dzieje się wewnątrz. Co za tym idzie, dana dawka dźwięku działa jak narkotyk, który trzeba ciągle zażywać.

Phantasma De Luxe

Jednym z tych zespołów, które tak na mnie działają, jest szwedzki Tiamat. Grupa, założona w 1988, wielokrotnie zmieniała swoje oblicza. Zaczynając od death metalu, band powoli inkorporował elementy doom i gothic, by nagle przeistoczyć się w gotycko-rockowy projekt Edlunda (znanego gdzieniegdzie jako Lucifer Hellslaughter), wokalisty i gitarzysty zespołu.
Tiamatu słucham relatywnie od niedawna, bo dopiero nieco ponad dwa lata. Jakoś wcześniej ich muzyka mi nie pasowała i potrzebowałem odpowiedniego momentu w życiu, by się zakochać. Oczywiście nic nie przychodzi tak łatwo, bo na początku (i przez dłuższy czas) podobała mi się tylko i wyłącznie Wildhoney – płyta majstersztyk, absolut sztuki muzycznej. Wszystko inne jakoś do mnie nie przemawiało – albo było za delikatne, albo struktura wewnętrzna tych tworów jakoś mi się kłóciła. W sumie się temu nie dziwię, bo słuchałem wtedy nieco innej muzyki niż teraz. Dopiero długo, długo później pozostałe płyty we mnie trafiły. Oczywiście nie wszystkie, do późniejszych dokonań nadal jakoś nie mogę się przekonać, choć przyznać muszę, że się w ich kwestii łamię.

Smell of incense takes me high

A co jest tak specjalnego w ich muzyce? To, co w każdym niesamowitym układzie dźwięków – niebywała wręcz dawka emocji. Płyty tego zespołu (przynajmniej te wcześniejsze) z niebywałą wręcz precyzją realizują to, o co tak naprawdę chodzi w muzyce – o ekspresję. Słuchając ich płyt, zawsze przenoszę się gdzieś indziej – w dalekie krainy wyobraźni. Wtedy to w mej głowie uwalniają się przeróżnej maści obrazy, z których to składają się osobne światy, rzeczywistości. Oczywiście najczęściej są to obrazki smutne, nostalgiczne czy sentymentalne, ale taka właśnie jest muzyka Tiamatu. Nie ważne, czy Edlund śpiewa ciężkim growlem, czy też czystym śpiewem – zawsze w tym wszystkim tkwi nutka melancholii. Instrumenty tylko potęgują to wrażenie, tworząc mieszankę, która wznosi na wyżyny odczuć. Przypomina mi to trochę teorię literacką Poego, który to szukając najbardziej doniosłego, ale i zarazem najmocniej wpływowego na ludzi, odkrył je właśnie w smutku po jakiejś stracie, w melancholii. To właśnie je możemy znaleźć w dziełach Edlunda i spółki. I w sumie przez nie słucham ich wręcz nieprzerwanie od kilku miesięcy. Ale to jest już magia tego zespołu.

poniedziałek, 8 grudnia 2008

Listy z nieba

Nie wiem, co jest tak wspaniałego w listach, że tak dobrze mi się kojarzą. Całkiem możliwe, że chodzi tu o ludzi, z którymi pisywałem listy, że to przez nich tak bardzo je lubię. Możliwe też, że olbrzymią rolę odgrywa ich prywatność. Nie jest to wstukiwany do komputera tekst, który można wysłać jednym kliknięciem, a coś, co można by nazwać zwierciadłem duszy, przelewaniem siebie na papier. No a poza tym ten magiczny czas oczekiwania na odpowiedź, to zniecierpliwienie...
Niewiele osób o tym wie, ale dobrych kilka lat temu z powodzeniem prowadziłem regularną korespondencję z kilkoma wspaniałymi osobami. Oczywiście, listy te były bardzo często pełne naiwności i idealizmu, ale to chyba dzięki nim były one takie szczere. Niestety, kontakt z tymi osobami mam dość rzadki... Wiadomo, każdy idzie w swoją stronę, ma swoje życie i nie ma już na tyle czasu czy chęci, by dalej pisać. Taka jest kolej rzeczy. Kiedyś nie chciałem się z tym pogodzić, choć do tego się to tak naprawdę sprowadziło. Złudzenia to najgorsze (choć także i najpiękniejsze), co człowiek może mieć. Zresztą, nadal mamy swoje nr telefonów, adresy z komunikatorów, maile... Tyle że to nie jest to. Taka komunikacja, choć łatwa, zawsze wydawała mi się bezduszna. O wiele łatwiej jest się człowiekowi otworzyć właśnie w liście. Możliwe, że to przez ten czas, jaki się czeka. Przez to, że odpowiedź nie jest natychmiastowa, a przychodzi za tydzień, dwa tygodnie, miesiąc... Osoba pisząca ma czas się zastanowić, osoba odpowiadająca tym bardziej. Bardzo brakowało mi tego wszystkiego.
Czemu o tym piszę? A bo jakoś tak listy ostatnio za mnie chodzą, czy też, innymi słowy, jakoś tak się zdarzyło, że naszła mnie chęć pisania. I to do więcej niż jednej osoby. Jeden z tych listów miał być do kogoś bardzo wyjątkowego, miał mówić o wielu rzeczach i o rzeczy jednej. Powstawało go chyba z 10 wersji, choć nie wszystkie istnieją na papierze. Ostateczna forma jeszcze nie zaistniała, ale wierzę, że go ukończę i zaadresuję. Drugi list zaś zamierzałem napisać do wspaniałej przyjaciółki, z którą kiedyś pisałem. Zawsze lubiłem dzielić się z nią problemami, bo wiedziałem, że mnie rozumie, że mnie pocieszy. Jakoś tak się nosiłem, choć nie byłem pewny, czy odpisze. W końcu wysłałem jej kiedyś kilka listów, na które nie odpisała. I tak bym walczył ze sobą do dziś, gdyby nie jej sms. Treści oczywiście nie ujawnię, ale poza pytaniami "co u mnie" napomknęła, że fajnie znowu byłoby ze sobą pisać. I że tym razem, jeśli ja napiszę, to ona odpisze. I niech ktoś mi powie, że telepatia nie istnieje. Oczywiście list napisany jeszcze nie jest (tym bardziej, że widziałem się z nią w zeszły weekend), ale powstanie na pewno. Muszę tylko zapomnieć o wszystkim innym, położyć się na łóżku, wziąć łyk herbaty i zacząć pisać.
Bo miło jest dostawać listy. Jeszcze milej jest je pisać ze świadomością, że ktoś na nie czeka.

Świeczki w ASCII

Polacy mają wręcz niebywałą tendencję do wspominania wydarzeń smutnych. Chyba żaden inny naród nie świętuje z taką fetą klęsk, niepowodzeń czy też śmierci. Czemu się dziwić? Taka romantyczna indoktrynacja ma już miejsce w szkole podstawowej, gdzie dzieci uczą się gloryfikować nieudane zrywy i niepotrzebne poświęcenia. Jednak nie o tym zamierzam pisać, choć temat będzie nieco związany.
Żałoba. Chyba każdy z nas był kiedyś w żałobie. Odejście kogoś bliskiego często wiąże się z bólem, z którym to ciężko sobie poradzić. Człowieka opanowuje swego rodzaju niemoc, niechęć czy rezygnacja. Tak przynajmniej bywa w przypadku żałoby osobistej. Bo jak zapewne wszyscy wiedzą, ów stan ma też swoją drugą, gorszą stronę. Jest to żałoba oficjalna, narzucona odgórnie. Wtedy to oficjele państwa, regionu czy miasta narzucają nam smutek. Sprawiają, że powinniśmy czuć się zobowiązani do bycia w ponurym nastroju. Powinniśmy wstrzymać się od wychodzenia na imprezy, śmiania się, stąpania lekko – w końcu jest żałoba. Często nie lubimy tego czasu, uważamy to za niepotrzebne obnoszenie się władz. Bo w końcu żałoba to sprawa prywatna.
Tylko co wtedy, gdy połączymy tą sytuacje? Sytuację, gdy umrze ktoś, kogo znaliśmy. Co myśleć o osobach, które starają się sugerować, jak powinna wyglądać nasza żałoba? Tak zdarzyło się ostatnio, gdy zmarł Olass. Nagle pojawiły się osoby, które zaczęły wręcz prześcigać się w pomysłach na uczczenie pamięci młodego muzyka. Oczywiście sytuacja ta pojawiła się w rzeczywistości wirtualnej, gdyż w niej o takie rzeczy najłatwiej. Tak czy inaczej, nagle jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się coraz to kolejne propozycje: usunąć awatary, ustawić każdemu Olka na awatar, wyłączyć forum, ustawić wszystko w monochromatycznych barwach, słuchać Blues Beatdown przez cały dzień, a potem jeszcze w dniu pogrzebu. A ja się pytam: po co to? By zaspokoić własne ego? By ludzie mnie naśladowali? By czuć się lepszym? Czy to wszystko warte jest wywlekanie tego wszystkiego, co powinno być w środku, na zewnątrz tylko po to, by uformować żałosną, ohydną karykaturę pamięci o zmarłym?
Jak myślicie? Czemu osoby, które są bardzo blisko zespołu, nie wypowiadały się, nie prześcigały się w propozycjach? Dlaczego nie wymyślały coraz to nowych prób na "uczczenie" pamięci zmarłego? No czemu? Jak to napisał moderator forum: zamykam ten wątek, bo mi się robi niedobrze.
Przyznam, że mam mały żal do obsługi strony i forum. Żal o to, że poddali się ogólnemu nastrojowi i zmienili barwy tych podmiotów na odcienie szarości. Ja wiem, że jest ciężko, że trzeba pamiętać, ale po co? Po co tak się obnosić? Nie lepiej dodać czarną wstążeczkę w rogu niźli przytłaczać ludzi szarą rzeczywistością? Bo i mniej pretensjonalne to jest, a i bardziej estetyczne.
Na koniec dodam jeszcze wypowiedź jednego użytkownika z forum, który to doskonale skomentował całą sytuację.

- Dziadku, jak kiedyś wyglądała żałoba?
- Usuwaliśmy na forach internetowych avatary albo tworzyliśmy nowe - czarno-białe, blokowaliśmy dostęp do forum, wszystko zamienialiśmy na czerń i biel, dodawaliśmy świeczki ascii "[*]"

Two nights in Kraków

Czas trochę odkurzyć bloga. Pełnoprawnych notek jakoś mało, za to dużo rzeczy przetoczyło się przez moją głowę – dźwięków, przemyśleń, alkoholu. O tym wszystkim jednak przy innej, bliższej bądź dalszej, okazji. Na razie zaś opiszę to, co obiecałem jakiś czas temu – weekend w Krakowie.
Przyznać muszę, że w Krakowie bywam nieczęsto – przynajmniej, tak by w nim posiedzieć. Jeśli już jadę do dawnej stolycy, to robię to w celu uczestniczenia w jakimś konwencie bądź koncercie. Tym razem było inaczej. I choć w tenże weekend miał miejsce gig kwasożłopów, to jednak nie jechałem z planami uczestniczenia w nim. Tak po prawdzie, to jechałem napić się z niezastąpioną Kitty. Od dawna mówiła mi, że muszę ją odwiedzić. Cóż, mój nastrój do najwyższych ostatnio nie należy i niezbyt mam ochotę na podróżowanie, ale Kitty tym bardziej nalegała na wpadnięcie do niej i napicie się wspólnie. Wprawdzie na to nie nalegała, ale dwa dni przed zdecydowałem się do niej pojechać. W końcu dawno się nie widzieliśmy, poza tym zawsze to jakaś odskocznia. Bo ile można siedzieć samemu w tym samym miejscu?
Tak czy inaczej kupiłem po drodze żołądek z miodem i ruszyłem do grodu Kraka. Oczywiście po drodze plan się nieco zmienił. Okazało się, że zamiast mojego planowanego picia we dwoje i pogaduch (ostatnio jakoś bardzo mocno tego potrzebuję) wybieramy się na rockotekę. Nic nie poprawia humoru tak dobrze, jak dawka thrashu. To są zresztą moje słowa, które zostały mi przypomniane. Zresztą, w gościach wybrzydzał nie będę, więc zgodziłem się na taki plan. Po perypetiach z mamą Jagody i drinku (wtedy tylko jednym) poszliśmy do Jazzrocka – knajpy, w której zdarzyło mi się raz zawitać. Było to dokładnie rok temu podczas koncertowego weekendu. Było fajnie, ale tym razem było dużo lepiej. Możliwe, że to przez brak wycieńczenia związanego z dwoma dniami koncertowania. Możliwe, że tym razem byłem z kobietami (dwoma, bo była z nami koleżanka Kitty), nie zaś z Izajaszem, który kompanem do picia jest świetnym, ale do tańców – przynajmniej dla mnie - się nie nadaje. Ja zresztą też, bo rzadko mam na nie nastrój, choć tamtego dnia takowy chyba miałem. Przebalowałem na parkiecie prawie całą imprezę. Skąd miałem tyle energii w sobie – nie wiem. Zresztą, najwyraźniej zaskoczyłem tym nie tylko siebie, ale i Jagodę, która w pewnym momencie musiała usiąść. I powiem, że nie było jakichś młynów, rozpierduch czy innych rzeźni, muzyka też zbyt często o metal nie zahaczała. Był to głównie rock (zarówno hard, jak i roll) i wszystko, co się z tym wiązało. Do tego nieco Depeche'ów, Prodigy i różnych innych wynalazków. Było naprawdę świetnie, bo wróciliśmy gdzieś około 4 rano.
Dzień następny rozpoczął się dość wcześnie, bo gdzieś pomiędzy 10 a 11 rano. Według planu tego dnia miałem wracać do akademika. W końcu, ominąwszy koncert, nie miałem zbytnio celu w siedzieniu in Cracow. I choć Kitty już od dnia poprzedniego namawiała mnie, żebym zmienił zdanie, to jednak pozostawałem nieugięty. W zamian umówiłem się z kumpelą, z którą nie widziałem się ponad 1,5 roku. Było to bardzo spontaniczne spotkanie. Wprawdzie trwało zaledwie godzinę, to jednak spędziliśmy ją naprawdę miło – szczególnie że ostatnio jakoś rzadko się kontaktowaliśmy. A znamy się chyba od 8 lat. Dopiero niedawno jakoś kontakt odżył i wróciła idea pisania listów (ale o tym w jednej z kolejnych notek), a że nadarzyła się okazja, to ją wykorzystałem. I choć czasami czułem się dziwnie, to nie żałuję tego.
Godzinę po spotkaniu pojawił się Izajasz. Odebrałem go z przystanku i poszliśmy do Kitty. Po drodze zakupiony został żołądek, zabraliśmy też ze sobą jakichś Acidmaniax i ruszyliśmy na obiecany obiad (który, zgodnie z danym słowem składał się z czegoś więcej niż makaronu, marchewki i dwóch kostek rosołowych). Co trzeba napomknąć, naprawdę dobry obiad. Gdy już popiliśmy i pojedliśmy, ruszyliśmy w stronę klubu imieniem jeziora Ness. Miałem tylko odprowadzić ludzi (nawet zabrałem ze sobą plecak), a jednak zostałem.
Koncert Acidów jak koncert. Udany tak, jak cała trasa Verses of Steel. Mile zaskoczyło mnie Paradise City, którego wcześniej nie słyszałem. Jeszcze milej mi się zrobiło, jak udało się namówić Kwasy na Yahoo i Seek and Destroy. Wyszalałem się w młynie, pogadałem ze znajomymi, popływałem po ludziach, zrobiłem sobie fotę z Titusem. Czego chcieć więcej? Usatysfakcjonowani wyszliśmy z klubu. Po zrobieniu krótkiego afterka znaleźliśmy się u Kitty na kwadracie. Odpoczynek i pobudka wcześnie rano. Powrotu na Śląsk nie ma co opisywać.
I tak po prawdzie cały ten weekend byłby wyśmienity, gdyby nie jedna wiadomość. Koncert w Kraku okazał się ostatnim koncertem Olassa. Dane mi było zobaczyć go po raz ostatni w akcji. Strasznie przybiła mnie ta informacja. Nie zmienia to faktu, że bardzo się cieszę z pójścia na ten koncert. Uzyskałem z niego dużo pozytywnej energii, zobaczyłem też ostatni występ Olka. I choć nie pokuszę się o określenie tego koncertu moim najważniejszym gigiem Acids w życiu (bo takim na pewno nie był), to warto było tam być. Warto było zapamiętać Olassa takim, jakim był na tym koncercie.
I tak oto cała historia trzech dni dobiegła końca. Teraz czas na morał, bo, jak każde opowiadanie, morał mieć musi. A będzie miało nawet kilka.
Po pierwsze primo, rock jest najlepszym lekarstwem na wszystko. Bo choć potem mój humor podupadł, to jednak w tamtej chwili czułem się wolny od wszystkich zmartwień.
Po drugie primo, dobrze jest mieć tak wspaniałych znajomych. To dzięki nim ten czas był tak udany. Cieszę się, że was mam.
A po trzecie primo, każde wysiłki i rezultaty przepadają, jeśli umiera ktoś, kogo się znało.
Niestety.