sobota, 31 stycznia 2009

Vanity

Dawno nie było nic o muzyce, więc czas chyba to nadrobić (przynajmniej w jakimś stopniu). Mało kto pewnie wie, że bardzo lubuję się we wszelakich mariażach gatunkowych (szczególnie metalu połączonego z czymś innym, np. techniawkowym biciem, jazzowymi wstawkami itd.). Zresztą, ogólnie podoba mi się niecodzienne podejście do muzyki gitarowej, tak więc, gdy na jednym gronie (ta, mam tam profil) pojawił się wątek o pewnym młodym zespole, nie mogłem się oprzeć, by go sprawdzić. Zespół ten to Vanity, a reklamowany był hasłem połączenie black metalu, death metalu i jazzu. Aż żal byłoby nie posłuchać.
I przyznać muszę, że się nie zawiodłem ani trochę. Znacie takie nazwy jak Lux Occulta czy Opeth? No to jesteśmy w domu, gdyż zespół ten zdaje się czerpać od nich wiele (w szczególności od tego drugiego), choć nie są to jedyne wpływy. Bo co można myśleć o zespole, który ma w intrze klawisze brzmiące jak stary, barowy fortepian? Człowiek czuje się jak w saloonie, by po chwili zostać przygniecionym potężnym growlem i ciężkimi, gęstymi riffami. Albo gdy pojawiają się skrzypce przywołujące w pamięci przez wielu zapomniany zespół Profanum. Pojawiają się też zagrywki przypominające The Doors. Co ważne, nie brakuje temu melodyjności i pewnej przebojowości. To wszystko sprawia, że słucha się tego świetnie. Całe wrażenie potęguje genialny wokal: chwilami jest to growl; dokładnie taki, jak lubię – potężny, niczym z otchłani piekieł, nie zaś otchłani żołądka. Czasami zaś jest to czysty, śpiewny wokal, który przenosi nas w inne rejony wyobraźni. Poezja.
Vanity gra bardzo eklektyczną muzykę, która tylko i wyłącznie rozwija. Dlatego polecam zespół wszystkim tym, którym brzmienie gitar jest bliskie sercu. Warto zapoznać się z tym zespołem. Może i nie zawojują naszej sceny, ale mają szansę stać się drugą Lux Occultą w gatunku, który jest już dość skostniały.
Dla wszystkich ciekawych, linki: myspace; last.fm (całe demo do ściągnięcia).

poniedziałek, 26 stycznia 2009

Człowiek doskonały

Czy zastanawialiście się kiedyś nad cechami osoby doskonałej? Nad tym, jak by się ta osoba zachowywała, co by myślała? Czy byłaby dobra, współczująca, czy też wręcz przeciwnie? Pytanie jest o tyle ciężkie, że trudno sobie wyobrazić kogoś bez skazy. W końcu przysłowie: nikt nie jest doskonały, nie wzięło się znikąd. Niemniej, na pewno wielu o tym myślało
Jakieś dwa tygodnie temu miałem do przeczytania na zajęcia esej dotyczący zagadnienia wolności i bycia suwerenem u Georgesa Bataille'a. Tekst, nie powiem, dość ciekawy i, co ważniejsze, zrozumiały, niemniej, nie zamierzam go tutaj przytaczać. Chciałbym za to zwrócić uwagę na jedną rzecz, na pewien aspekt poruszony w tej rozprawce – coś, co dość mocno mnie uderzyło. Tym czymś było stwierdzenie, że człowiek doskonały, to człowiek żyjący chwilą.
Niby proste, a jak trudno do tego dojść. Bo mimo że wszyscy znamy horacejskie carpe diem, to mało kto stosuje się do tej zasady. Człowiek z natury planuje na przyszłość, obmyśla wszystko, trzyma się swoich zamiarów itd. Rzadko kiedy chce/umie zaryzykować. A właśnie o to chodzi – zaryzykuj. Bierz to, co życie przyniesie. W ogóle nie myśl o przyszłości. Nie warto, skup się na tym, co możesz mieć teraz i nie martw się tym, co może z tego wyniknąć. Dzięki temu będziesz szczęśliwy. Dzięki temu będziesz doskonały.

Ja, niestety, nigdy taki nie będę.

piątek, 23 stycznia 2009

Karty

Manifestacja poprzez wolę. Wyobraźnia, skupienie, działanie. Duch i ciało zjednoczone. Młodzieniec ma uniesioną prawą rękę, w której to trzyma pionowo różdżkę wykończoną na obu końcach – urządzenie jednoczące ziemię i niebo. W celu przywołania kwiatów stworzenia, palec wskazujący jego lewej ręki przekształca tę dwoistość w pochodzący z pierwotnego chaosu akt stworzenia. Aura młodzieńca symbolizowana jest przez poziomą ósemkę - symbol wieczności. Wokół jego pasa owinięty jest wąż zjadający swój własny ogon – kolejny symbol nieskończonego istnienia. Przed nim leżą przyrządy stwórcy/maga: różdżka, kielich, miecz i pentagram - symbolizują one ogień, wodę, powietrze i ziemię.


Tekst ten to przetłumaczony opis karty tarota jakoby opisującyejmoją osobowość. A wszystko przez moją siostrę, która to wczoraj wysłała mi linka z odpowiednim testem. Gdy odpowie się już na kilka drobnych pytań (dobrze, że jest to wybór pomiędzy dwoma opcjami - nie lubię wszelakich wynalazków, które pytają się czy myślisz coś bardziej, czy mniej), test dopasowuje nas do jednej z kart tarota, przy okazji dając nam jej objaśnienie. I choć jakoś strasznie nie wierzę w adekwatność tego quizu, to trzeba przyznać, że opis jest całkiem fajny. Zresztą, fajnie czasami pomyśleć o sobie jak o takim mistyku, który łączy w sobie piekło i niebo, który ma dar tworzenia i mediacji pomiędzy przeciwieństwami (oczywiście takie podejście może świadczyć, że jednak jest w tym coś prawdziwego - inaczej możliwe, że bym się nie identyfikował z tym opisem poprzez względy estetyczno-marzycielskie). Zresztą, czy to ważne? Osobiście lubię tego typu psychozabawy. Sam nie wiem czemu. Może dlatego, że zawsze mówią troszkę o nas samych. A może zwyczajnie dlatego, że sprawiają mi frajdę. No i potem można mówić o sobie, że jest się danym typem osobowości (choćby w przypadku eneagramu, tarota itd).

PS. Moja siostra twierdzi, że jej opis jest akuratny co do joty. Tak więc, jak już pisałem, coś w tym musi być.

niedziela, 18 stycznia 2009

Interpretacja

Jedną z rzeczy, która odróżnia nas od całej tej masy zwierząt zasiedlających ziemię, jest nasza podmiotowość. Przejawia się ona na wiele różnych sposobów, jednak wszystko to można by określić mianem subiektywności. To, co łączy się nierozerwalnie z subiektywnością, nazwać można zdolnością interpretacji. Nie ma chyba bardziej osobistej myśli, niż odczytywanie z czegoś własnego sensu – w końcu wszyscy jesteśmy inni i inaczej rozumujemy. I choć wynikają z tego często jakieś nieprzyjemności, to jest to też źródło olbrzymiej ilości szczęścia – choćby dzięki zdolności empatii. Tak właśnie, interpretacja jest naszym najwspanialszym darem, bo z niej wychodzi wszystko inne – miłość, radość, myśl.
Bo interpretacja to nie tylko odczytywanie znaczenia książek i wczuwanie się w podmiot liryczny podczas czytania wierszy (czego nieskutecznie starano się mnie nauczyć w szkole podstawowej). Zresztą, to co robi się w szkołach to zbrodnia – uczenie tylko jednej ścieżki, coś znaczy to, a nie co innego. Nie ma się wyboru, głosi się tylko jedną prawdę. W ten sposób pozbawia się ludzi zdolności odczytywania głębszych sensów, umiejętności samodzielnego myślenia. Alarmuje się, że Polacy nie potrafią czytać ze zrozumieniem. Tylko jak się temu dziwić, skoro właśnie samodzielne myślenie jest obecnie jak najbardziej dyskredytowane. Przykładem jest klasa humanistyczna, do której uczęszczał kumpel. Z tego, co opowiadał, bardzo często pozwalano im na własne interpretacje, co potem przełożyło się na wyniki z matur – klasa napisała relatywnie słabo. Słabiej niż np. ścisłowcy.
Może i się czepiam, ale taka unifikacja jest straszna, bo w pewnym stopniu pozbawia ludzi umiejętności odnajdywania swojego własnego sensu w tym, co słyszą, co czytają.
I tu jest sedno sprawy – prawdziwy skarb to właśnie ta zdolność. Czytanie wzbogaca nie dlatego, że oznacza obcowanie z kulturą (jakakolwiek był nie była), słuchanie nie powinno być tylko przyjmowaniem do wiadomości. Im więcej z czegoś wyciągamy, tym dla nas lepiej.
Od jakiegoś czasu to właśnie zauważam u siebie – przekładanie wielu rzeczy, jakie do mnie docierają, na własny grunt. Nieważne czy to film, książka, artykuł, piosenka, okazyjne kazanie w kościele – bardzo często wyciągam z nich to, co jest dla mnie bardzo adekwatne. Choć jakoś nie wierzę w przeznaczenie, w takich właśnie momentach przedziera się do mnie myśl – czy przypadkiem nie pojawiłem się w tutaj po to, by to usłyszeć? Czy nie było moim losem, by to przeczytać? Trochę głupie to, ale naprawdę tak mam. Bo bardzo często odczytuję to wszystko w odniesieniu do mojej obecnej sytuacji.
Tak było też ostatnio, przy czytaniu książki Slavoja Žižka – jednej z moich obowiązkowych lektur, z której to obecnie piszę esej zaliczeniowy. Niby książka dotykająca głównie spraw psychoanalizy i religii, a jednak dla siebie wyciągnąłem z niej bardzo dużo. Innymi słowy, dała mi bardzo dużo do myślenia, może nawet podjąłem dzięki niej jakieś decyzje. A na pewno znalazłem w niej kilka myśli, którymi podzielę się na tym blogu.
Bo interpretacja to wspaniała rzecz.

sobota, 17 stycznia 2009

Metalowe miasto? Detroit.

Mało kto pewnie wie (poza samymi zainteresowanymi), że w światku metalowym istnieje takie pojęcie, jak bycie TRUE (vel. prawdziwym). Nie mam pojęcia, kiedy ono powstało, ale z pewnością było reakcją na wszystkich tych, których uznawano za pozerów – osoby, które nie żyły tą muzyką, a tylko udawały, że się nią interesują w celu dowartościowania swojego ego. Z tego też powodu ci wszyscy, którzy za prawdziwych się uznawali, zaczęli tych pierwszych tępić (cel jest podobny do tego od tych nie-true). Jednak najfajniejsze w tym wszystkim jest to, że wyznaczniki bycia TRUE są bardzo płynne – nikt nigdy ich nie skodyfikował – a i tak po prawdzie zależą od okoliczności (albo od chęci oklepania komuś mordy). Na szczęście zjawisko to zanika, a to głównie z powodu normalizowania się długowłosych, co zresztą nierzadko przybiera formę bycia jak najmniej metalowym, jak się da. Zresztą, można by to określić taką nową formą bycia prawdziwym – im ktoś normalniej się ubiera, tym jest szczerszym fanem. Im ktoś bardziej szaleje np. z wyglądem, tym jest większy pozer. Takie mamy teraz czasy, ja się tym zbytnio nie przejmuję, gdyż dawno wyrosłem z czasów, gdy takie sprawy mogłyby mnie jakoś przejmować. No i prawdziwki nie są tematem tej notki. Nie? Więc co jest? Byliście kiedyś w Detroit? Nie? To zaraz będziecie.
Chyba każdy chciałby robić w życiu to, co tak naprawdę lubi. Niektórym się to oczywiście udaje, niektórym nie. Zdarzają się też przypadki, gdy życie wykrzywia marzenia w jakimś lunaparkowym zwierciadle. Wtedy to, co otrzymujemy, jest karykaturą naszych pragnień. Taki los spotkał Negishi'ego, głównego bohatera Detroit Metal City. Bo jak inaczej opisać sytuację osoby, która kocha muzykę pop i marzy o tym, żeby nagrać płytę z piosenkami o miłości, a jest wokalistą i gitarzystą death metalowej kapeli z wianuszkiem oddanych maniax gotowych zrobić wszystko dla swojego upadłego boga, Krauzera (czyli naszego biednego Negishi'ego). Sytuacja jest dla niego tak wstydliwa, że mało kto wie o jego podwójnym życiu. Tak właśnie, biedny człowiek ukrywa całą sytuację przed swoją rodziną, znajomymi oraz swoją ukrytą miłością z czasów studiów. Bo jak można obnosić się z tym, że jest się diabłem wcielonym i gra się muzykę, której nie da się słuchać. Pal licho, gdyby Negishi lubił metal... ale tak nie jest. Co więcej, stanowi on absolutne jego przeciwieństwo. Tryb życia, przekonania, rodzaj słuchanej muzyki – to wszystko jest absolutnym zaprzeczeniem rock'n'rolla. I stąd też biorą się wszystkie gagi w serialu – z trudności w ukrywaniu swojego podwójnego życia, z zatracaniem granicy pomiędzy osobowościami oraz z nieumiejętnością poradzenia sobie w tej trudnej sytuacji. I przez to można by go określić mianem pozera – udaje kogoś, kim nie jest.
Negishi zdecydowanie nienawidzi Krauzera. Szczerze powiedziawszy, to nie wiadomo, jak to alter ego powstało. My już przychodzimy na gotowe – jest Krauzer, jest DMC. Co było wcześniej – nie wiemy. Czasami tylko dawane są nam jakieś małe wskazówki, co działo się w przeszłości muzyka – tej bliższej, jak i dalszej. Dowiadujemy się między innymi tego, że pierwsza piosenka DMC, jaką stworzył Negishi (to jest ciekawe, nie lubi on metalu, a jest on twórcą muzyki i tekstów zespołu), powstała jako reakcja na PODEJRZENIA wobec jego ukochanej, która niby to wyśmiewała go i jego muzykę za jego plecami. Potem pewnie poszło już tylko z górki.
I to jest tutaj nieco przerażające – Krauzer powoli okazuje się nie być jedynie pozą, a bardziej czymś na kształt osobnej, wręcz samodzielnej osobowości. Bo choć Negishi podczas swoich występów na scenie (i nie tylko) ma przebłyski swoich własnych myśli (na które wskazują rozwinięte monologi), to mimo to praktycznie zawsze zapomina się i robi jakieś głupoty, które potem z trudem musi reperować. Właśnie to zapominanie się sprawia, że w roli demonicznego gitarzysty sprawdza się fenomenalnie – jest on absolutnie autentyczny (co także wskazuje na swojego rodzaju rozdwojenie jaźni). Negishi przechodzi na dalszy plan, a my mamy przed sobą księcia piekieł we własnej osobie – i nikt w to nie będzie śmiał wątpić. W takim razie czy Negishi jest pozerem? Ciężko określić, ale moim zdaniem nie. On sam nie chce udawać kogoś kim nie jest. I tak naprawdę tego nie robi – Krauzer jest bardziej nim samym, niż mu się wydaje. To takie jego szambo, gdzie wylewa on wszystkie swoje problemy, by potem mogło wybić.
No właśnie - wydaje się, że pozą jest tak naprawdę nienawiść Negishi'ego wobec swojego zajęcia. Wygląda to tak, jakby sam przed sobą nie potrafił przyznać, że zwyczajnie to lubi. Inaczej by tego nie robił, nie brakowałoby mu reakcji ludzi w momentach, gdy gra on pop szlagiery. Nie uciekałby w mroczne zakątki swojej duszy, gdy jest wściekły, albo gdy się boi. Bo to właśnie w Krauzerze często tkwi jego pewność siebie. Taka satysfakcja, że ludzie lubią jego muzykę, kupują jego płyty, przychodzą na jego koncerty – nawet pomimo tego, że nie gra on swojego ukochanego gatunku muzyki.
To wszystko jest oczywiście bardzo mocno przerysowane – w światku muzyki raczej mało kto wstydzi się swojego prawdziwego oblicza. Wskazuje to jednak na nieco głębszy problem – pewna dwulicowość, jaka zagnieździła się w nas, współczesnych ludziach. Posiadanie masek (Krauzer występuje w makijażu i peruce, więc jest nie do zdemaskowania) do odpowiednich kręgów ludzi i sytuacji stało się chyba normą. Człowiek jest kimś innym w domu, kimś innym w pracy, kimś innym wobec jednej osoby, a jeszcze kimś innym wobec kogoś innego. Bo w tym anime nie tylko Negishi ma takie problemy – większość postaci ma swoje maski. Kapitalistyczna Świnia, gruby mężczyzna, który na koncertach DMC występuje w stroju sado-maso i jest okładany/gwałcony przez Krauzera, okazuje się być spokojnym sprzedawcą. Gangsta raper jest tak naprawdę poczciwym chłopakiem ze szkoły Negishi'ego. Punkowa wokalistka chciałaby grać prawdziwie anarchistycznego, antykomercyjnego punka (swoją drogą, ma Sex Pistols jako wzór – świetny przykład komercyjności w punku), a daje się kierować przez swojego menago i gra rzeczy pod publiczkę. I choć niektórzy się tym w ogóle nie przejmują (tłumacząc się np., że taka jest ich praca), to jednak jakiś problem istnieć musi. Inaczej Negishi nie kończyłby zawsze jako Krauzer – nawet pomimo usilnych decyzji, by zrezygnować z tego wszystkiego i poświęcić się pasji. Tu i teraz jest ważniejsze niż to, co później. Zresztą, jak już wspomniałem, przez to, że odrzuca on swoją sceniczną osobowość, Negishi nie dopuszcza do siebie myśli, że już odniósł sukces. Z jednej strony liczy się to, co będzie w przyszłości, z drugiej – zawsze, gdy ktoś go nie docenia, on ucieka w objęcia demona metalu, by eksplodować i pokazać niedowiarkom, że jest coś wart. Tylko właśnie – robi to jako Krauzer, nie on sam. Dlatego nigdy przez większe grono doceniony nie zostanie. I to jest jego tragedia.


PS: Pomimo tego, co opisałem, Detroit Metal City to anime naprawdę śmieszne – szczególnie dla osób, które w metalowym światku siedzą bądź siedziały.
PS2. A ścieżka dźwiękowa z tego anime jest naprawdę fajna, choć jak to często ma miejsce w tego typu produkcjach - muzyka jest dość mocno złagodzona.

sobota, 10 stycznia 2009

Bzikowersytet

Operowanie na płaszczyźnie memów, odniesień i klisz jest nie tylko ciekawym, ale i dość szczególnym zjawiskiem. Dzieje się tak dlatego, że aby takowa sytuacja powstała, potrzebne są minimum dwie osoby, które ściśle łączy pewne wspólne tło kulturowe. Nie jest to rzecz jakoś szczególnie wyjątkowa – każdy był jej świadkiem, każdy też chyba w takiej interakcji uczestniczył. Wystarczy wziąć pod uwagę cytowanie takiej Seksmisji i wszystko robi się jasne. Niemniej, cała zabawa zaczyna się wtedy, gdy takowa konwersacja przybiera formę wręcz wymiany memów, zabawy z formą, "sztuki" dla "sztuki," eksploracji odniesień czy też fluktuacji kontekstów – wtedy robi się naprawdę zabawnie, a taka dyskusja potrafi przysporzyć wiele radości. A jest jej tym więcej, im mniej cała ta okoliczność jest zrozumiała dla otoczenia. To trochę taki flash-mob, tylko że spontaniczny i kameralny. Zaku (koleżanka z akademika) zawsze powtarza, że ja i Tymczas (mój aktualny współspacz) mamy swój własny świat i jak zaczynamy gadać, to ciężko się połapać. I taka jest prawda: raz, że mamy podobne zainteresowania, dwa – jesteśmy produktami podobnego zlepku popkultury (angielskie Cartoon Network über alles), trzy – takowe zachowanie musieliśmy nabyć gdzieś podczas przebywania w osobnych kręgach znajomych (u mnie zdecydowanie będą to czasy spotkań mangowych). Czym objawiają się te wpływy? Głównie cytowaniem z różnych źródeł – od starych kreskówek, przez jakieś fragmenty dowcipów, po urywki z porytych filmów. Oczywiście, zdarza nam się prowadzić konwersacje na temat zainteresowań (choćby RPG czy muzyka), tematy filozoficzne (te to są dopiero wyalienowane) itp., niemniej wszystko to blednie przy wspomnianej grze odniesień (nota bene – bardzo post modernistycznej i nierzadko w duchu Derridy).
I było tak do niedawna, a mianowicie aż do pojawienia się w akademiku Marysi (która to jest biednym pierwszaczkiem). Nie, nie staliśmy się nagle normalni czy też nie wyluzowaliśmy - nasz pokój jest ponoć jednym z bardziej porytych miejsc w DS4. To Marysia zaczęła przejmować te wszystkie przyzwyczajenia od nas. Bo choć często nie dzieli z nami naszych kontekstów, my dzielimy się z nią kontekstami. Co chwila podrzucamy jej co bardziej interesujące rzeczy, proponujemy jakieś tytuły itd. Tym ostatnio polecił jej Kung Pow i teraz biedna dziewczyna rzuca hasłami typu You shall refer to me by the name Betty. Normalnie niszczymy jej tak psychikę. Z drugiej strony jednak miłe to jest - tak pogadać tak w trzy osoby na jakiś głupi, hermetyczny temat. Poza tym mamy tą świadomość, że jak już nas tu zabraknie, to nadal będzie tu osoba, która przedłuży atmosferę naszego pokoju. Może nawet nie będzie sprzątać u siebie w pokoju. Tymczas nawet wysuwa teorię, że zamieszka w 318. Pożyjemy, zobaczymy.
A jaki z tego wszystkiego morał? Morału nie ma... Wpis podsumuję w ten sposób – fajnie być rozumianym przez innych, nawet na tak niekonwencjonalnej płaszczyźnie, jaką są memy. Jeszcze fajniej jest wtedy, gdy ktoś stara się zrozumieć.

PS. Na szczęście daleko jej do mówienia o śmierci literatury przy praniu skarpetek. Ale na to ma jeszcze cztery długie lata studiowania na filologii.

piątek, 9 stycznia 2009

Prawie jak Idol

Można by powiedzieć, że to już najwyższy czas. Od dziewięciu dni mamy rok 2009, a ja jeszcze żadnego wpisu nie stworzyłem. Dziś jednak postaram się to nadrobić, choć notka do ambitnych należeć nie będzie. Czemu to tak? Ano dlatego, że jej tematem będzie nowy link na blogu oraz to, co się z nim wiąże. Tak właśnie, zgłosiłem swojego bloga do konkursu na blog roku 2008. Przyznam, że nie miałem w ogóle pojęcia o istnieniu takich plebiscytów – szczególnie w tak niezorganizowanym świecie, jakim jest środowisku blogerów. Z drugiej strony, jakoś nigdy bardzo mnie to nie interesowało – w końcu nie jestem jakimś zaawansowanym stażem blogerem. Poza tym, przez bardzo długi czas starałem się trzymać z dala od tego środowiska. I nagle biorę udział w jakimś konkursie z tym związanym.
Pomysł oczywiście przyszedł z zewnątrz. Źródłem tym był blog Jarka Szubrychta (link jest gdzieś w polecanych blogach), gdzie autor oznajmił wzięcie udziału w tym konkursie. A że jestem osobą próżną i łasą na pochlebstwa, to po głowie zaczęła chodzić mi myśl, żeby też się zgłosić. I choć najpierw miałem dylemat, czy to robić (poniekąd podoba mi się kameralność tego miejsca, choć chciałbym mieć jak najwięcej czytelników), to w końcu to zrobiłem. Kliknąłem odpowiednie zgłoszenie, wybrałem kategorię (nie bez problemów – w końcu tutejsza tematyka jest dość mocno rozrzucona) i oto jestem.
Nie liczę, że wygram – jakoś nie wyobrażam sobie, żeby ktoś chciał na mnie głosować SMS-ami. Mimo wszystko uważam, że w tego typu plebiscytach trzeba być albo sławnym, albo mieć mocne podłoże do lobbingu (czyt. posiadać dużo znajomych). Zresztą, nawet nie wiem czy chciałbym wygrać... Tzn gdzieś w głębi duszy jest takie pragnienie, ale... wygrać zawsze jest nieco kłopotliwe. O wiele bardziej chciałbym, żeby osoby, które tu trafią poprzez stronę konkursu, polubiły to miejsce. Żeby zostały tu na dłużej, poczytały to, co mam do powiedzenia, może nawet podzieliły się tym, co o tym myślą.