piątek, 27 lutego 2009

Czas

Taka krótka myśl chwili:

Najstraszniejszy w czasie nie jest fakt, że mija on nieubłaganie. Najstraszniejsze jest to, jak łatwo się go marnuje.

czwartek, 26 lutego 2009

Crawley'e nie słuchają poezji śpiewanej...

…chyba, że jest to Jaromír Nohavica. Kolejny wykonawca, który pasuje do mojego gustu muzycznego jak pięść do nosa. Kolejny wykonawca, który do mnie przemawia, a ja wszystkie słowa przyjmuję. Kolejny wykonawca, którego nauczyłem się w akademiku. Wszystko przez album Divné století (swoją drogą, z jego twórczości mój ulubiony) i niezastąpionego Tymka.

W sumie nie wiem, co takiego jest w muzyce, którą tworzy. Na pewno jest to bardzo melodyjne, przepełnione melancholią i tęsknotą za czymś, co przeminęło (znowu). Może to dźwięk gitary, nieprzesterowanych sześciu strun, który bardzo lubię (choć mniej, niż kąsanie elektryka). Ewentualnie mogą to być uczucia przekazywane głosem Jarka – tak piękne, od radości, aż po alkoholowy smutek. Może są to teksty, gdzieś na granicy zrozumienia i niezrozumienia, gdy łapie się co trzecie słowo z obcego języka, a i tak nie można być pewnym, czy jest to dobre znaczenie. Naprawdę nie wiem.

Wiem za to, że uwielbiam go słuchać. Nie w każdym momencie, wiadomo. Niemniej, gdy najdzie mnie ochota na tego typu klimaty, Nohavica sprawdza się doskonale. Tak, jest to muzyka dołująca, choć nie tak bardzo, jak Waits. Może dlatego, że często w tym wszystkim wyczuwa się nutkę optymizmu – "będzie lepiej" Jarek stara się nam mówić. "Teraz zaś śpijcie, ja wam zaśpiewam kołysankę." I ja jej słucham.

Wszystko zginie

Jedną z charakterystycznych cech ludzkich jest wręcz chorobliwa wiara w koniec wszystkiego. Koniec Świata pojawiał się i (nadal się pojawia) w wielu religiach – najlepszym i najbliższym nam przykładem jest Chrześcijaństwo i jego oczekiwanie na Dzień Sądu, choć dla mnie ciekawszym przykładem jest skandynawski Ragnarok, podczas którego dojdzie do ostatecznej bitwy, w której zginą absolutnie wszyscy. Czemu jest to dla mnie ciekawsze? Bo wizja chrześcijańska jest optymistyczna, ta zaś przesiąknięta jest głębokim pesymizmem, że wszystko i tak jest stracone.

I choć daleki jestem od krytykowania tych wierzeń (ba, sam wierzę w Sąd Ostateczny), niemniej zaskakujące jest to, jak ludzie pragną mieć koniec świata – nawet, jeśli są niewierzący. Nazwaliśmy to z Tymkiem ateistyczną eschatologią, choć bardziej adekwatne byłoby określenie eschatologia naukowa. Czym ona się charakteryzuje? Maniakalnym wręcz zaprzątaniem sobie głowy końcem świata, którego objawów jest wiele. A to kalendarz majów się kończy, a to Nostradamus coś przewidział, ewentualnie pieprznie w nas kometa. Tak ni stąd, nie zowąd. Telewizja tylko podsyca te przeczucia, co chwilę pokazując programy prezentujące jakiś wielki kataklizm – wszystko oczywiście opatrzone realistycznymi ujęciami filmowymi (hello Discovery!). Nawet głupi program telewizyjny co chwila reklamuje jakieś „filmy dokumentyalne,” w których to pokażą, że Warszawa zatonie, ludzie zginą a słońce zgaśnie. Szkoda, że to się stanie za miliony lat. Co jednak absurdalne, ludzie takie rzeczy oglądają i się tym przejmują. Może o zgaśnięcie słońca trudno się martwić, ale o kometę za piętnaście lat już nie. Żeby było śmieszniej, wszystko prezentowane jest tak, jakby to było pewne... A szansa jest nikła, wręcz zerowa. Czemu więc ludzie tak są tym zaaferowani? Ciężko powiedzieć.

Czasami odnoszę wrażenie, że człowiek musi żyć w stanie gotowości. Musi być przygotowany na to, że stanie się coś złego i będzie walczyć o przetrwanie. Kiedyś były to zarazy, potem wojny, atak nuklearny, atak terrorystyczny. Teraz czekamy na atak komety i kosmitów. Trochę to mimo wszystko nielogiczne.

Rzeka informacji

Obecnie ponoć mamy dobę informacji. Nie sposób się z tym nie zgodzić, gdy dzięki internetowi wszystko mamy pod ręką. Serwisy informacyjne dbają o to, żebyśmy byli na bieżąco. Wikipedia przechowuje całą wiedzę, także na te tematy, które nie są nam do niczego potrzebne. Google dba o to, żeby wszystko można było znaleźć. To, co łączy je, nazywa się informacją. Informacją, od której człowiek wydaje się ostatnio uzależniony. Nie potrafi bez niej usiedzieć, wytrzymać, wszystko musi wiedzieć. Oczywiście nie jest to wiedza na całe życie, tylko zwykłe zaspokojenie ciekawości, które zginie gdzieś w głębinach naszej pamięci. Wiem, bo obserwuję to po samym sobie – uwielbiam wynajdywać ciekawostki, babrać się w jakichś historycznych detalach, historiach języka itp, ale mało co mi z tego zostaje. Bo informacji jest coraz więcej i więcej, i więcej. W końcu nie da się tego ogarnąć.

I to jest ta refleksja, która mnie ostatnio ogarnia. Internet, a Google w szczególności (swoją drogą, internet=Gooogle, Google=internet, jeśli nie ma czegoś na Googlach, to prawdopodobnie nie istnieje), przemienia się w olbrzymie wysypisko śmieci. Znalezienie interesującej mnie informacji często jest niemożliwe, bo przykryta jest setkami niepotrzebnych stron, przypadkowych zbitków słów, fraz itd. Bardzo często mnie to zwyczajnie męczy, gdyż nie mam sił na absorpcję tego wszystkiego, mój organizm prowokuje odruch wymiotny i dreszcze. Niestety.

To, że internet jest śmietnikiem, widzę, między innymi, po frazach wpisanych w wyszukiwarki, dzięki którym ludzie trafili w to miejsce. Zwyczajnie szukali czegoś innego, jak choćby informacji i rozszczepieniu języka, czy informacji o Bataille'u. A tu figa, niekoniecznie to, czego szukali. Oczywiście, miło mi będzie, jeśli osobom tym spodobało się na tym blogu i teraz go odwiedzają regularnie, jednak nie w tym rzecz. Sprawa rozchodzi się o to, że obecnie naprawdę ciężko jest znaleźć potrzebną, wyczerpującą informację. Czasami sam zamykam się w azylu znanych mi stron i nie wychodzę dalej, z Googla korzystając głównie jako słownika/skrótu do stron, które chcę odwiedzić.

To, co napawa pesymizmem, to fakt, że będzie jeszcze gorzej. Internet wciąż się rozrasta, co oznacza wzrost śmiecia w internecie. W końcu jedyne, co pozostanie, to wyłączenie komputera i powrót do książek, encyklopedii, gazet... Ale może to nawet i lepiej.
"I don't wanna be your trash can" (Acid Drinkers, Private Eco)

środa, 18 lutego 2009

Deszczowy pies

Jeśli ktoś by się mnie kiedyś spytał, co zawdzięczam swojemu współspaczowi, na pewno miałbym duży problem z odpowiedzią. Niemniej, po kilku chwilach prawdopodobnie wypowiedziałbym dwa słowa. Tom Waits. Tak właśnie, taka powinna być odpowiedź. Bo choć słyszałem o nim wcześniej, ba, nawet moja siostra go wcześniej słuchała, to właśnie przez Tymka zacząłem go słuchać – najpierw pośrednio, poprzez Kazikowe interpretacje, później jednak dokopałem się do samego Waitsa. Tego, co na mnie czekało, nie da się prosto opisać.

Oczywiście do pokochania muzyki Waitsa musiał pojawić się odpowiedni moment. I tak też się stało – gdy czułem się bardzo źle, gdy nie widziałem żadnego sensu, pojawił się Waits ze swoimi dźwiękami, ze swoją muzyką. Doskonale wpasował się we wszystko to, co czułem/czuję. W jego muzyce znalazłem siebie.

Twórczość Waitsa jest typowo męska. Zachrypnięty głos, proste, dołujące dźwięki gitary, fortepianu czy akordeonu. Dołóżmy do tego liryki – związane głównie z miłością (przeważnie bardzo nieszczęśliwą), pijatykami, burdami, późnymi powrotami, itp., czyli typowo męskim życiem. Tu nie ma miejsca na rozpaczliwe wyznania pod balkonem, tu są ciężkie przemyślenia przy szklance whisky. Wszystko to przepełnia uczucie rezygnacji, przegranej, straty. I właśnie to do mnie tak trafiło. Gdzieś, w którymś momencie często identyfikuję się z postaciami, o których śpiewa – nawet pomimo tego, że moja sytuacja nie jest aż tak ciężka, jak ich. Daje mi to dużo, choć ciężko mi dokładnie określić przedmiot tego, co zyskuję.

Pewnie dlatego lubię Waitsa. Śpiewa on mnie, choć pewnie każdy facet mógłby tak powiedzieć o jego muzyce. Niemniej, gdzieś tam wewnątrz, gdy słyszę ten zachrypnięty głos, drga pewna struna we mnie. Są to wspomnienia, wyobrażenia, ideały, przemyślenia. Nie rzadko wpadam przy tym w doła, choć jest to też narkotyk – nie potrafię oderwać się od słuchania i Tom leci pół dnia, cały dzień, czasami tydzień. Bo ja też jestem deszczowym psem.

piątek, 13 lutego 2009

Święto nieszczęśliwych

Już jutro walentynki. Na pewno wiele osób cieszy się z tego powodu, wiele innych niekoniecznie. Niemniej, dla większości ludzi ten dzień ma na ogół jakieś tam znaczenie. Tylko jakie?

Cała otoczka walentynek przyzwyczaiła nas do tego, żeby postrzegać je jako dzień pełen radości i uczuć. Zakochani wyznają sobie miłość, związki potwierdzają swoje uczucia, niektórzy odbudowują to, co zostało naruszone. W końcu w walentynki wszystko zdarzyć się może. Przynajmniej to nam się wmawia, przez co ludzie przywiązuję przesadną uwagę do tego wszystkiego. Uwaga ta jest czasami tak duża, że może wszystko popsuć, zamiast pomóc – w końcu bywa i tak. Niemniej, wszystko obraca się wokół zakochanych...

No właśnie, zakochanych. Pary zakochanych. Nikt nie pamięta/nie chce pamiętać o tych wszystkich, którzy kochają nieszczęśliwie, bez odwzajemnienia, bez zrozumienia. Przecież to jest też ich święto – w końcu należą do osób trafionych strzałą amora, z tymże dla nich jutro będzie bardzo nieszczęśliwe. Niemożność bycia z kimś, kogo się kocha, będzie ich prześladować cały jutrzejszy dzień. W końcu na ten fakt bycia kładziony jest bardzo duży nacisk – tak duży, że wiele osób zwyczajnie tego oczekuje – nawet podświadomie. Do tego dochodzi cała mitologia związana z tym dniem, niby magicznym, kiedy wszystko może się zdarzyć, a uczucie zwycięży. Szkoda tylko, że to nie jest prawda. Tak więc, gdy różne pary będą chodzić do restauracji, kin, dyskotek itd., oni będą samotnie się włóczyć po ulicach. A nie daj Boże, obiekt ich uczuć jest z kimś w związku i jeszcze spotkają tę osobę – tragedia murowana.

Z wiadomych przyczyn pomija się ten smutny aspekt walentynek – w końcu ma być to dzień radości. Nieszczęśliwie zakochanym i tak się nie pomoże. Niemniej, warto czasami o nich pamiętać. W końcu to też ich święto.

czwartek, 12 lutego 2009

Jak muzyka...

I znowu będą tłumaczenia. Coś się ostatnio w nie wkręciłem, ale cóż zrobić? Tym razem będzie to Ulver, nad którego geniuszem już się rozpisywałem jakiś czas temu, tak więc wszystkich zainteresowanych odsyłam do tamtej notki. A cóż to za liryki przełożyłem? Są to dwa utwory z płyty Shadows of the Sun - płyty dla mnie wyjątkowej, gdyż jest to jeden z tych materiałów, który dociera do mnie w absolutnie każdym momencie, zawsze pozostawiając mnie w takim melancholijnym zawieszeniu. Głównym motorem tej płyty jest spokojny, głęboki, wyważony głos Garma, który śpiewa jak gdyby chciał nas położyć do snu. Muzyka tylko dopełnia ten efekt - minimalistyczna, bez jakichkolwiek niepotrzebnych, psujących atmosferę dźwięków. Co więcej, owy minimalizm przenika tutaj wszystko, łącznie z tekstami piosenek, które same w sobie są bardzo oszczędne w słowa, a mimo to są bogate w treść. Nie wiem jak będzie z Wami, ale do mnie ich słowa trafiają aż nadto.

Pełnia miłości
(Ulver - All the Love)

Boimy się rzeczy
Których nie rozumiemy

Moce

Dobra
I zła

Tego świata

Przeszłość
Przyszłość

Przyrzeczenia

Głupota
Tych, co umarli

Za nic

Zostawiając swoje żony
I swoje dzieci

Za miłość

Jedyną rzecz
Która czyni nas ludźmi



Jak muzyka
(Ulver - Like Music)

Chcę byś
Mi powiedziała

Kim jesteś
W swoich snach

Kto w nich jest
I czy jest to piękne

Jak muzyka

Czy wiesz
Jeśli to słowo

Czy jest to miłość

Czy boli
W środku

Jak muzyka

Czy słyszysz
Zanika

Będę swoją walentynką

Nasza-klasa mnie rozwala. Jak wiadomo, zbliżają się walentynki. Wstrzymam się od wszelakich komentarzy na ten temat, gdyż zwyczajnie nie ich nie obchodzę (choć mam w planach pewną notkę na ten temat). Zresztą, nie o komentarz wobec tego święta chodzi, a o coś zupełnie innego. Jak każda komercyjna burza, walentynki muszą mieć swoich przedstawicieli wszędzie. I tak telewizja, ulice, czasopisma, telefony komórkowe itp. powoli zapełniają się wszystkim tym, co z walentynkami związane. Internet nie jest tutaj wyjątkiem. Kilka kliknięc dzieli nas od obdarowaniem walentynką swojej ukochanej/swojego ukochanego. Nasza-klasa nie pozostaje tutaj wyjątkem.

Co jednak mnie zaskoczyło, serwis ten pozwala na wysłanie walentynki samemu sobie. WTF? Po co ktoś miałby to robić? Jednakże, gdy się trochę bardziej nad tym zastanowić, to ma to sens. Nie każdy jest w szczęśliwym związku. Nie każdy ma kogoś, kto o nim będzie pamiętał. W końcu jest całkiem dużo osób (w różnym wieku), którzy nigdy nikogo nie mieli. I dla nich jest właśnie ta opcja. Tak, to jest oszukiwanie, ale jak można zaimponować znajomym? Sam mam kumpla, który kiedyś nam ściemniał, że ma dziewczynę. Potem się z nią niby rozstał, a potem przypadkowo ją poznałem. Trochę niefart dla niego. Niemniej, doskonale to nakreśla sytuację. Jeśli ktoś jest w stanie kłamać w kwestii posiadania kogoś, to co go powstrzyma przed wysłaniem sobie samemu walentynki?

W anime pt. Love Hina też była taka sytuacja. Keitaro, główny bohater - obowiązkowo nieudacznik, łamaga i pechowiec, który nigdy nie miał dziewczyny - jest mistrzem w przyrządzaniu czekoladek (w Japonii jest tradycja, że na walentynki dziewczyny dają chłopakom czekoladki, najlepiej własnoręcznie przyrządzone) właśnie dlatego, że co roku sam sobie przyrządzał wypasiony słodki podarunek – wszystko po to, by móc wzbudzać zazdrość wśród innych facetów.

Jak łatwo popisać się w ten sposób przed innymi. I na pewno znajdzie się multum osób, które to zrobią. Tylko czy wtedy nie pogrążą się we własnej żałosności? Pewnie tak będzie.

Wykres

Po czym poznać, że mam kłopoty w życiu, nie potrafię znaleźć sobie miejsca czy ułożyć wszystkiego? Odpowiedź jest prosta – po moim blogu. I niekoniecznie mam na myśli tematykę – o nie. Bo choć często jest dołująca i dotyczy mnie samego, to zawsze staram się przemycić coś uniwersalnego w tym, co piszę. No dobrze, trochę wskazują one na to, jak się czuję, jednak nie jest to główny wyznacznik.

Więc co nim jest? Ano jest nim sama ilość notek. Im gorzej ze mną, tym więcej piszę. Naprawdę! Ostatnio wypluwam z siebie teksty niczym dobrze naoliwiony karabin maszynowy, co wcale dobrze o tym wszystkim wokół mnie nie świadczy. W pisaniu zaś mam swój azyl, swoją ucieczkę.

I taka jest chyba prawda. Lubię to robić. Daje mi to poczucie tego, że to wszystko coś znaczy, że ktoś chce czytać to, co piszę. Daje mi to przemyślenia na swój temat. W końcu sprawia, że jakoś mi lżej.

Oczywiście nie jest to najlepszy wykres, ale jak ktoś spojrzy na ilość postów przypadających na dany miesiąc, to zrozumie, o co mi chodzi. Bardzo szczęśliwy dla mnie okres wakacji praktycznie nie został udokumentowany. Prawie nic wtedy nie pisałem, miejsce to zaś zaczynało umierać.

Teraz zaś jest ze mną źle, więc miejsce to kwitnie. Już kolejny dzień wrzucam minimum dwie notki... Rzadko zdarzała mi się taka częstotliwość. Co więcej, jest połowa lutego, a ja już wyrównałem swój miesięczny rekord wpisów. Jest drugi miesiąc, a wyrobiłem już 3/5 poprzedniego roku. A tematów mi naprawdę nie brakuje. Mam strasznie dużo pomysłów na pisanie, niekoniecznie na tematy związane z moimi problemami. Tak więc jeszcze przez jakiś czas miejsce to będzie bogate w treść. Ewentualnie zmieni to pisanie magisterki, choć osobiście w to wątpię. Blog ten jest dla mnie odskocznią od codzienności, jak znów będę miał blokadę przy pisaniu swojego masterpiece, to ucieknę właśnie tutaj. Bo gdzie indziej?

I tak to właśnie wygląda. Na koniec zapytam się: czego lepiej mi życzyć? Jeszcze wielu pomysłów na pisanie i nieskończonego zapału ku temu, czy wręcz przeciwnie – żeby mi tego zabrakło? Nie musicie odpowiadać, ja znam swoją odpowiedź.

Poeta

Zawsze chciałem być poetą. No, może poeta to jest troszkę za duże słowo, ale chciałem pisać wiersze. Wielu moich znajomych to robiło, więc czemu ja nie miałbym spróbować? Było to tym bardziej uzasadnione, iż ponoć pisanie wierszy w większości przypadków jest dla osób niezrównoważonych psychicznie, którzy nie potrafią sobie poradzić w życiu. A że ja jestem dość często w takiej sytuacji, pisanie może jakoś by mi pomogło.

Mimo to, wierszy nie pisuję. Przyznam, próbowałem kilka razy, ale skutek był marny. Poetą nie jestem i nigdy nie będę, bo zawsze jestem niezadowolony z finalnego efektu. Wszystko, co kiedykolwiek pisałem, było albo infantylne, albo wyświechtane, albo naiwne, albo zwyczajnie się nie kleiło. Zresztą, to ostatnie jest chyba największym problemem – stworzyć samodzielny, fajny wers nie jest trudno. Stworzyć dobry wers, który pasowałby do innych – o, to jest już sztuka, której ja nigdy nie opanowałem. Dlatego pisania poezji się nie tykam. Bo po co mam to robić, skoro zawsze wychodzą mi banały? I może to nie jest wcale złe, ale dla mnie banał to jedna z najgorszych rzeczy, jaką można stworzyć. Pewnie też dlatego rzadko czytuję teksty piosenek, które z zasady są takimi banałami przesiąknięte. A ja tego nie lubię.

Dlatego poetą nigdy nie będę. Może to i lepiej, nigdy nie będzie mnie kusić napisanie czegokolwiek i wrzucenie w to miejsce. I ja wyjdę na tym lepiej, i wy Drodzy Czytelnicy.

środa, 11 lutego 2009

Poezja

Gdy do jednej z ostatnich notek zalinkowałem wiersz Frosta, zacząłem się sam sobie dziwić - i to nie dlatego, że to był akurat Frost. Zaskoczyło mnie to, że w ogóle dodałem wiersz. Ktoś jeszcze pomyśli, że czytam poezję... A tak w ogóle nie jest. Poezja jako taka jest mi bardzo obojętna, przynajmniej w tej tradycyjnej formie wiersza. A tu proszę, Droga nie wybrana.

Czemu tak jest? Głównym powodem jest chyba moje niezrozumienie całego fenomenu zwanego poezją. Niby są tam jakieś przeżycia, uczucia, jakiś ładunek emocjonalny, lecz to do mnie nie trafia. Nie czytam poezji, bo jest to absolutnie nudne. Przy tym można tylko zasnąć, nic więcej.

Oczywiście nie jest tak, że nie lubię w ogóle poezji – jest wiele wierszy, które mi się naprawdę pojawiają... Jest tylko jedno "ale" – najczęściej są one związane z jakąś inną formą sztuki. Dużo tu moich tłumaczeń tekstów piosenek... No właśnie, to są utwory, teksty, które podobają mi się głównie za ich połączenie z dźwiękami. Jakby szło dodać linię melodyczną do opisu na gg, ja bym to zrobił. Naprawdę. Bo czym jest sam cytat? Fajnym cytatem, jednak dopiero w połączeniu z dźwiękami daje to COŚ. Ja się tym bardzo często kieruję – wrzucam coś, fragment, cały tekst, tłumaczenie, głównie przez ten efekt, jaki daje połączenie muzyki i tekstu. Powiem więcej – to właśnie z tego powodu najczęściej postanawiam przeczytać tekst piosenki. Jakaś fraza zapadnie mi w pamięć i wtedy czytam całego lyricsa, rzadko jest inaczej.

Bardzo lubię poezję Williama Blake'a, ale przyznam, że nigdy bym jej nie polubił, gdybym nie usłyszał płyty Ulvera bazującej na jednym z jego największych dzieł. Dopiero efekt, który to połączenie wywołało we mnie, sprawił, że zwróciłem uwagę na tego angielskiego poetę.
To wszystko pewnie przez to, że odbieram świat w towarzystwie dźwięków. Cały czas coś mi po głowie lata – utwór, rytm, melodia... Do sytuacji dopasowuję znane mi melodie, marzę muzyką, myślę dźwiękami. Tak właśnie ze mną jest.

I chyba dlatego poezji nie czytam. Brakuje mi w niej dźwięków. Śpiewać wierszy sobie nie będę, bo śpiewać nie umiem. Czytanie w myślach jest nudne, bo brakuje uzewnętrznienia tych uczuć, brakuje interpretacji. Brakuje wszystkiego, poezja w książce to tylko tekst. Nic więcej. I to jest jego główna wada.

To, co się liczy, to muzyka. To jest najlepszy przekaźnik. To ona nadaje sens i barwę wszystkiemu. I dlatego jest taka piękna.

Antidotum

Kolejny tekst piosenki, tym razem Moonspell i płyta The Antidote. Tekst bardzo dla mnie ważny, choć sam nie wiem dlaczego. W połączeniu z muzyką, działa na mnie magicznie. Wprowadza mnie w jakiś taki specyficzny stan umysłu i duszy. Przepełnia zarówno mistycyzmem, jak i mówi o pewnych życiowych prawdach. Jest bardzo adekwatny do tego, kim jesteśmy.

Antidotum
(Moonspell - The Antidote)

Ten jest za Strach
Przezeń jesteśmy czujni
A ten jest za Sen
Przezeń rozumiemy

- ten za plonujące korzenie
(nigdzie nas nie stawiają)
- ten za żałosne skrzydła
(nigdzie nas nie zabierają)

Ten jest za Wigilię
Dnia, który nie nadejdzie
A ten jest za Odwrót
By złagodzić ból

Ten jest za Opór
(śmieje się z nas)
Ten jest za Klęskę
- jak śmiesz przychodzić tak późno?

Szklanka jest pusta
Nie napełnią już jej
A ci, co chcą pić
Niech zbliżą się.

wtorek, 10 lutego 2009

Droga (nie) wybrana...

Właśnie zarejestrowałem sobie nowy adres bloga. Pewnie wykorzystam go w odpowiedniej chwili, tak jak zrobiłem to z tym miejscem. W końcu (o czym pewnie nikt nie wie), adres tego bloga zarejestrowałem dużo wcześniej, niż zacząłem tworzyć to miejsce. Był to wtedy impuls chwili, chęć pisania, która szybko mi przeszła. Dopiero później, gdy zachciałem mieć bloga, postanowiłem coś z tym zrobić.

A czemu nowy adres, nowy blog? Cóż, wszystko przez tematykę tego, co się tutaj znajduje. Planowo miało być to miejsce wolne od moich problemów, życia itp. Innymi słowy, chciałem, żeby każdy, kto tu trafił, nawet (a może przede wszystkim) przypadkowo, miał tu coś ciekawego do poczytania.

Chciałem też, żeby to miejsce było areną mojej krytyki, komentarzy i opisów przeróżnych zjawisk, wydarzeń itp. Stąd też m.in. wzięła się nazwa bloga - miejsce to miało nie przestrzegać żadnych świętości.

Jak wyszło, wszyscy widzą. Praktycznie w ogóle nie udało mi się osiągnąć pierwotnych celów, blog ten zaś stał się miejscem, gdzie nie rzadko dzielę się swoimi problemami, przemyśleniami, gustami muzycznymi. Co więcej, w ten sposób nieco zaprzecza swemu pierwotnemu celowi - w końcu miało nie być idoli, a ja tu zespoły promuję.

Dlatego też pojawił się w mojej głowie pomysł, żeby rozdzielić to miejsce na dwoje - stronę prawą i lewą. Wiele by to ułatwiło, ten blog byłby miejscem uniwersalnym, ten drugi - całkiem skrytym, wyjątkowym, dla tych, którzy chcą mnie czytać.

Niemniej, mam opory przed poczynieniem tych kroków. Polubiłem to miejsce takim, jakie jest. Może daleko mu do tego wszystkiego, czym chciałem, żeby się stał, to jednak pokazuje on takiego, jakim jestem. Łączy w sobie to wszystko, co zaprząta moją głowę, co składa się na moją osobowość. A że często wpisy są nieco z dupy... cóż, taki już chyba jestem.

Pewnie szybko się nie zdecyduję, co z tym fantem zrobić. Adres leży w pogotowiu, choć na razie wykorzystany nie będzie.
A jak Wy uważacie, Drodzy Czytelnicy?


PS. Tytuł wpisu został wzięty z wiersza Roberta Frosta.

poniedziałek, 9 lutego 2009

Coś się kończy, coś się zaczyna.

Tytuł ten, oryginalnie należący do zbioru opowiadań Sapkowskiego, chyba doskonale prezentuje moją sytuację w obecnej chwili. Ponad godzinę temu w moim życiu coś się skończyło. Szkoda mi tego , bo to jest część mnie, która możliwe, że już nigdy nie wróci. Chciałbym, żeby wróciła, ale to już nie ode mnie zależy. W końcu nie zawsze jest tak, jak chcemy. Pozostaje mi tylko trzymać w pamięci to wszystko, co było. Nie raz pewnie uronię za czasem tym łzę, nie raz będę myślał: Co by było, gdyby?, ale już się nic nie da zrobić. Poległem.

Niemniej, coś też się zaczyna. Coś, co powinno zacząć się pół roku temu, tylko ja na to nie pozwoliłem. Czy będzie to lepsze od tego, co było wcześniej? Ciężko mi to przewidzieć. Na pewno będzie inaczej. Na pewno też będę musiał na nowo zdefiniować siebie. Pójść w swoją stronę i nie oglądać się do tyłu. Nie próbować cofnąć się, tylko płynąć z nurtem rzeki. Nie wiem, ile tak wytrzymam, bo tego nie lubię. Przedzieranie się pod prąd zawsze daje mi siłę, choć teraz chyba mi jej brakuje. Niemniej, coś się kończy.
Coś się zaczyna.

Wpis ten dedykuję osobie bardzo dla mnie ważnej – bez względu na układ gwiazd.

niedziela, 8 lutego 2009

Postój

Było to jeszcze w podstawówce, choć klasy dokładnie nie pamiętam. Zajęcia z wychowania fizycznego, bieg na 60m. Osiągnąłem wtedy taki sam wynik, jak rok wcześniej. Nauczyciel powiedział mi wtedy To tak, jakbyś pobiegł gorzej. Kto stoi w miejscu, ten się cofa. Wtedy poczułem się bardzo urażony tą uwagą – w końcu nie pobiegłem gorzej, utrzymałem ten sam wynik. Teraz jednak wiem, że nauczyciel miał rację, choć nie biegi są meritum sprawy...
Więc co nim jest? Odpowiedź brzmi: ja sam. Od jakiegoś czasu stoję w miejscu. Nie idę naprzód. Ba, nie chcę, żeby jakikolwiek ruch do przodu się wydarzył. Wolę stać. Zamiast robić cokolwiek, by zbudować coś na nowo, odkryć niezbadane lądy, wolę być tam, gdzie jestem.
Rzadko stoi się w miejscu tylko dla danej chwili. O wiele częściej robi się to po to, żeby cofnąć się we wspomnieniach – po to, by wyrwać się z gnającej naprzód teraźniejszości i zatopić w przeszłości. Bo kto stoi w miejscu, ten się cofa. I ja chcę się cofnąć do czasów, gdy wszystko było na swoim miejscu. Kiedy było mi dobrze w miejscu, w którym się znajdowałem i nie potrzebowałem niczego innego.
Z tego powodu stoję w miejscu. Dlatego chcę się cofnąć. Zamiast iść do przodu w nieznane, chcę sprawić, żeby to, co było kiedyś, wróciło. Niestety, dokonać tego nie potrafię... Iść do przodu nie chcę.