niedziela, 12 lipca 2009

Dziwny świat

Internet potrafi skrzywdzić. Gdzieś nawet była lista związana z tym zagadnieniem, jednak to już nawet nie o nią chodzi. Internet zbliża. To, co było kiedyś daleko, nieosiągalne, teraz można zdobyć z łatwością. Doskonałym przykładem są anime – kiedyś zdobyć jakąś większą nowość było naprawdę ciężko, królowały przegrywane VHSy, potem weszły DivXy, nierzadko słabej jakości, z hardsubami. A i tak były to często pozycje starsze, bo wszystko rozchodziło się niejako pocztą pantoflową – pożyczało się daną płytę od kogoś itd. Czasami trzeba było długo czekać na swoją kolej, zresztą pamiętam radochę i dumę kumpla jak oznajmiał, że jest trzecią osobą w kraju, która miała Hellsinga. Teraz mamy youtube, torrenty, szerokopasmowe łącza – zobaczyć coś, szczególnie jeśli jest popularne, nie jest wcale takie trudne. Innymi słowy, mamy dostęp do wszystkiego, co dusza zapragnie.

Wstęp ten nie był wcale przypadkowy, nawiązanie do anime też nie, gdyż nadal pozostaniemy w Japonii, a dokładniej w świecie japońskich teleturniejów. Świecie, do którego mamy dostęp głównie dzięki internetowi, youtube zaś przede wszystkim. Tak właśnie, będzie o tym magicznym, dziwnym świecie, który nam, Europejczykom, strasznie trudno zrozumieć. Trudno też zrozumieć ludzi, którzy decydują się brać w nich udział. Bo jak można tłumaczyć sobie program, w którym prezenterka to przebrany za kobietę mężczyzna, uczestnicy zaś najpierw są rozkręcanie wokół własnej osi na jakimś dziwnym urządzeniu, potem zaś mają iść po desce umieszczonej nad wodą. Oczywiście przy takim kręćku jest to niemożliwe i ludzie robią różne dziwne rzeczy – czasami wydaje się wręcz, że nierealne. Na pewno jest dużo śmiechu, czego się nie ukrywa. Śmiechu z ofiar, ale one się na to decydują.

To kręcenie przypomniało mi o takim starym, japońskich programie pt. Takeshi's Castle, który to puszczany był na DSF (długo przed pojawieniem się youtube). Pamiętam, że była tam konkurencja, w której delikwent przykładał głowę do jednego końca kija baseballowego, drugim końcem dotykał ziemi i zaczynał się kręcić wokół niego. A potem heja banana przed siebie, by wygrać kasę. To byłą jedna z wielu konkurencji, jednak zapadła mi w pamięci o tyle, że kumple zainspirowani tym programem także robili takie kręćki z kijem. Cóż, co kto lubi, jednak u nas to było typowo dla jaj, Japończycy zaś poniekąd tracili swoją godność po to, żeby zdobyć te milion jenów.

A to wcale nie są jakieś dziwne rzeczy w kategorii japońskiej TV. Chyba szczytem jest program, w którym za złą odpowiedź osoba musi wdychać pierdy kolesia, który, dodajmy, umieszczony jest na platformie co raz to przybliżającej się do ofiary. Albo jakiś teleturniej, w który wplecione są przygody Hard Gay'a (która jest też zawodowym wrestlerem). Jak w ogóle można wpaść na takie pomysły? Tymek uważa, że to jest wynik zrzucenia na nich dwóch bomb atomowych, że musiało to jakoś wpłynąć na ich mózgi. Ja uważam, że Japończycy rekompensują sobie w ten sposób swoje szare, wręcz skostniałe życie, które obraca się głównie wokół pracy, szkoły itd. Nie od dziś wiadomo, że wielu Japończyków nie wytrzymuje ciśnienia panującego w ich życiu. Muszą jakoś odreagować, a przecież świat w tych teleturniejach jest zawsze kolorowy, zawsze roześmiany, do tego tak absurdalny, że porażki w ogóle nie bolą. Nie ma łez, nie ma żalu, jest tylko dobra zabawa.

W końcu my mamy swój Taniec z Gwiazdami – świat, który nie istnieje – pełen blichtru, bogactwa, i (jak sam tytuł wskazuje) gwiazd. Japończycy mają swój świat teleturniejów, który też nie ma swojego odpowiednika w rzeczywistości.

Tylko który świat jest lepszy? W którym wolelibyście partycypować?
Bo ja jednak chyba w tym japońskim.

PS. Japońskie teleturnieje powoli przedostają się do Polski. Przykładem na to jest Hole in the Wall. Zresztą, jest to tendencja dość powszechna na zachodzie. Szczególnie MTV lubi przerabiać ichniejsze programy na swoje.
PS2. Jeszcze jeden przykład na to, że Japończycy są dziwni.

Pierwszy i (mam nadzieję) ostatni wpis związany z polityką

I po raz kolejny okazuje się, że polityka, religia i biznes idą w parze, słowem zaś je łączącym jest marketing. W końcu trzeba umieć się sprzedać, jak się ostatnio okazuje nie tylko w świecie polityki – coraz to bardziej zcelebrytowanej, bazującej na show i najniższych instynktach. Bo przeto Jarosław Kaczyński, na pielgrzymce, na której to przy okazji swoją premierę miała sieć komórkowa ojca Rydzyka, przekonywał ludzi do tego, żeby do tej sieci się przyłączyli – a robił to poniekąd pod hasłami jedności narodu. Narodzie, jednocz się, najlepiej pod skrzydłami tejże telefonii. A kto nie przyłączy się, ten niszczy, ten nie Polak,

Demagogia to typowa dla rozgłośni z Torunia, poniekąd typowa dla PiS. Cóż, bywa i tak – w końcu najważniejsze jest to, żeby dana taktyka marketingowa działała – a ta zdecydowanie działa. Chylę czoła, zarówno przed sukcesami, jak i przed stopniem, do jakiego trzeba upaść by się do niej odnosić. I przyznam wam, że nie mnie to najbardziej boli. Boli mnie co innego.

Co? To, że były premier reklamuje telefonię komórkową, do tego w tak mało wysublimowany, wręcz prymitywny sposób. Boli mnie to, że druga największa partia w kraju aż tak się płaszczy przed stacją ojca Tadeusza – tylko po to, by zdobyć te kilka procent poparcia. W końcu boli mnie to, że walka polityczna przeszła w wymiar komercyjny – ja zareklamuję to, wy zareklamujecie nas. Tylko czekać aż pójdą następni.

Wszak trzeba umieć się sprzedać.

piątek, 3 lipca 2009

Radio Crawley

Przyznać muszę, że ostatni tydzień, nie dość że trwał całe osiem dni (a nie, jak mu kazano, siedem), to jeszcze obfitował w różnego rodzaju wydarzenia, spotkania itp. I choć nie widziałem wszystkich osób, które chciałem, to nie jestem w stanie zaliczyć tego czasu do nieudanych. Powiem więcej, jestem bardzo zadowolony z tego czasu.

"Ale o co chodzi?" zapytacie. Ano ubiegły tydzień spędziłem w centralnej Polsce – w końcu ile to można siedzieć na pięknym południu kraju? A że i ludzie zapraszali do siebie, a i niektórym obiecywałem od czterech lat, że ich odwiedzę, to nie pozostawało nic innego, jak spakować się i jechać w siną dal. Co się działo, postaram się opisać w kilku najbliższych notkach. Jednej, zbiorowej pisać nie chcę, bo i na różnych rzeczach się będę skupiał. Tak np. dziś powiem nieco o... radiu.

Tak właśnie, radiu. Wszystko przez Kólę, któremu pozazdrościłem gościnnego udziału w Trotylowej metalowej audycji radiowej. No to napisałem do niej w tej sprawie, a że Trotyl była bardzo chętna, pozostało nam dograć odpowiedni termin. Po wielu perturbacjach i ustaleniach data mojego debiutu radiowego padła na 23 czerwca (skądinąd znacząca dla mnie data), czyli wtorek. Na stacji PKP pojawiłem się gdzieś koło 17, nieco sfatygowany imprezą dnia poprzedniego. Nie był to jednak największy problem. Nie był nim też głód, chwilowo zaspokojony kebabem. Nie, prawdziwą trudnością była trema, która mnie zżerała. Tak, jak wystąpienia z wierszykami przed klasą, gdy zawsze się strasznie stresowałem – zawsze się denerwowałem, zawsze coś zapominałem. I choć Trotyl mówiła mi, że nie ma się czego bać, ja wiedziałem lepiej. Przecież mam taki nieradiowy głos. Pewnie jakieś głupoty palnę, nie mówiąc już o tym, że ludzie mogą mnie zwyczajnie nie zrozumieć. Ach te wszystkie pytania i spocone ręce. Jeszcze bardziej się podenerwowałem, gdy okazało się, że Trotyl będzie bezpiecznie zamknięta w kabinie operatora, ja zaś miałem siedzieć ze słuchawkami i mikrofonem poza nią. Innymi słowy – zero wsparcia w trudnej chwili. Tzn wsparcie było... za szkła, czyli nie to samo. I prawda jest taka, że z początku nie jestem wcale zadowolony. Głos mi się nieco załamywał, język plątał, pustka w głowie... Dobrze, że miałem wodę. Dobrze, że udało mi się namówić Trotyla i w tej konfiguracji długo nie trwaliśmy. Wbiłem się do kabiny, usiadłem w fotelu obok i nagle zyskałem nieco pewności siebie. Oczywiście, nadal nie było doskonale, ba – nie wiem, czy było nawet dobrze. Ale z minuty na minutę stawałem się pewniejszy siebie, pozwalałem sobie na coraz więcej. Pewnie to też zasługa pani prowadzącej – wiadomo, w grupie raźniej. Bez żadnych sztucznych barier. Doszło do tego, że pozwalałem sobie na żarty i tym podobne. W końcu była to bardzo dobra zabawa, którą na pewno będę wspominał miło. Ino trzeba nieco popracować nad głosem. Przynajmniej pierwsze koty poszły za płoty i jako tako wiem, jak się zachować. Kto wie, może jeszcze kiedyś nadarzy się okazja – mi się podobało. I mam nadzieję, że wszystkim tym, którzy mnie słuchali, też.

Współudział w audycji był też okazją do podzielenia się kilkoma utworami, które ostatnio często grają mi w duszy. Ot, taka możliwość posłuchania z ludźmi tego, co się lubi. Bardzo fajne uczucie- szczególnie, że miałem wpływ na kształt połowy listy puszczanych utworów. Niektórzy kręcili nosem, ale to też dlatego, że starałem się puścić rzeczy nieco mniej znane, a wg mnie warte uwagi. Z wielu powodów. I to się udało – bo jeśli choć jedna osoba zainteresowała się tym, co wybrałem, to już jest sukces. Szkoda tylko, że audycja trwała jedynie dwie godziny – bardzo krótki czas, w którym tak po prawdzie za wiele nie da się powiedzieć/puścić. A szkoda. Niemniej, jak już pisałem, może kiedyś nadarzy się jeszcze okazja na gościnny występ. Bo prowadzić własnej audycji bym nie chciał – nie z moim monotonnym głosem. Ale tak przyjść od czasu do czasu, pożartować z prowadzącą, wybrać coś fajnego... Czemu nie. Szczególnie, że kilka osób mnie pozdrawiało podczas audycji. I to mnie strasznie cieszy. W końcu ktoś chciał mnie słuchać – a przecież nie musiał.

Trotyl, dziękuję Ci za to wszystko.