wtorek, 8 grudnia 2009

Norweskie Wilki nawiedzą Polskę

Mój świat właśnie stanął na głowię, zaś minutę temu do głowy mej dotarła jedna z najważniejszych wiadomości tego roku. Tak oto dowiedziałem się, że w miesiącu lutym, w mieście Kraków, Ulver zagra w Polsce.

Piękna to wiadomość, o tak.

niedziela, 6 grudnia 2009

Duża dawka heavy metalu

Dawno już nie wróciłem tak poobijany z koncertu. Siniaku, potłuczona piszczel, gdzieś kilka razy wczoraj dostałem po głowie, kilka razy spadłem pływając po ludziach... Innymi słowy, ogień na koncercie był. Ja zaś czuję, że żyję, bo było wspaniale. Koncerty to jednak jest niesamowity kop energii i nawet stan, w jakim się dziś zbudziłem tej opinii nie zmieni.

Ino z alko przesadziłem... znów. Trza zacząć mocno kontrolować picie na koncertach, bo wczoraj to mocno po bandzie pojechałem, o czym zresztą coraz bardziej się przekonuję... Za dużo tego heavy metalu...

poniedziałek, 30 listopada 2009

Bezpiecznie jak w banku

Zostałem właśnie przytłoczony przez paranoję związaną z bezpieczeństwem. Tak oto system bankowości internetowej nie przyjął mi hasła po raz trzeci, zaś dostęp do konta został zablokowane. Dziwne to jest, gdyż jeszcze wczoraj hasło działało, dziś już zakminić nie chciało.

To jednak tylko wierzchołek góry lodowej. System logowania się to jest istny koszmar. Najpierw wpisać nr identyfikacyjny - ten pamiętam. Potem hasło, ale nie wszystkie literki/cyferki, ale tylko tyle, ile jest pól. Niektóre pola są zaślepione i tam nic nie wpisujemy, tylko idziemy dalej. No cyrk na kółkach normalnie. Układ się nie zmienia, więc za dużo szans na zrozumienie gdzie popełniliśmy błąd nie ma.

W końcu, gdy już hasło zostanie przyjęte, trzeba odebrać sms z kodem. Co, jeśli komórki nie mamy, bo np się zepsuła? Tego nie wiem, szczęśliwie moja działa.

Ja rozumiem, że bezpieczeństwo itd, ale nie dajmy się zwariować! Łatwość korzystania jest przecież bardzo ważna, tu zaś mamy trzy kroki, na których łatwo się pomylić. Trzy nieudane próby i konto zablokowane... Bez sensu.

niedziela, 15 listopada 2009

6700 jeźdźców apokalipsy

Właśnie dowiedziałem się, że w moje miasto może pieprznąć aż 6700 głowic nuklearnych. Całkiem dużo, a na pewno wystarczająco, by po mieście (oraz jego okolicach) nie zostało nic więcej poza kraterem wypełnionym radioaktywnymi odpadami, niedobitkami ludzi (którzy znaleźli się na tyle daleko od epicentrum wybuchu, choćby w Krakowie, by przeżyć) czy innym tałatajstwem. Wizja to prawdziwie poetycka, aczkolwiek jakoś się nią przejmuję. Pomijając fakt, że Jastrzębie nie jest strategicznym celem militarnym (nie ma tu nic poza kopalniami, blokami i przybytkami alkoholowej rozpusty).

Tak, czy inaczej, 6700 to całkiem sporo. Lwia część tej liczby to rakiety posiadane przez naszych dawnych przyjaciół ze wschodu i oni potencjalnie są największym zagrożeniem. Sporo ma też wielki (aczkolwiek młodszy) zachodni brat. Niecałe pięćset rakietek to skromny dorobek Unii Europejskiej, kilka rakiet z Izraela, jako odpłata za antysemityzm, no i jeszcze parę głowic Made in China, tak w ramach poszerzania napływu chińskich towarów na zachód. Towarzystwo prawdziwie różnonarodowe, multikulturowe i podzielone na różne fronty. Na dobrą sprawę na terenie mojego miasta mogłyby się odbyć jakieś zawody w strzelaniu do celu. A im mniej zawodników, tym większe szanse - nie dziwi więc niechęć i poczucie zagrożenia ze strony niektórych państw wobec prób jądrowych podejmowanych przez Iran i Koreę Południową. Co z tego, że ich arsenał będzie nieporównywalnie mniejszy, liczy się fakt posiadania.

Nie mniej, nie dziwię się i nie mam żalu. Prawem silniejszych jest posiadanie silnych argumentów. Można się tylko smucić, że ktoś ma a my nie mamy. Takie życie... Denuklearyzacja to fikcja, gdyż silne państwa nie pozbędą się takiego argumentu. Ale też argument ten nigdy nie zostanie użyty - co komu z nuklearnej pustyni? Co komu po nieużytkach? Co tu podbijać, czym rządzić? Gdzie tu jakikolwiek cel? W momencie, gdy dominującą ideologią jest pieniądz, realne używanie atomu w działaniach zbrojnych jest bez sensu. O wiele skuteczniejsze jest zakręcenie gazu - "humanitarne" i czyste.

A jeśli będzie inaczej? Jeśli zapląta się choć jedna bombka, ktoś naciśnie przez przypadek czerwony przycisk lub na nim zaśnie? Cóż, przynajmniej będzie na co popatrzeć. A i śmierć z wykopem wydaje się całkiem ciekawą perspektywą. Czyż nie?

Jak ktoś ciekawy ile rakiet trafi w jego miasto, może sprawdzić to tutaj: http://nukeometer.com/

wtorek, 27 października 2009

Paskudni, starzy ludzie.

Bum, bach, strona niesławnego i równie słynnego ostatnimi czasy serwisu The Pirate Bay się włączyła, ja zaś zacząłem ściągać film. I czym jest się tu chwalić? Cóż, sytuacja ta jest dość dziwna z kilku powodów. Po pierwsze, kinematografia jakoś szczególnie mnie nie interesuje - głównie dlatego, że nie jestem fanem samotnego oglądania filmów, a też nie mam za bardzo z kim oglądać. Dwa, wysiedzieć te półtorej godziny jest mi nie rzadko bardzo ciężko - jest w końcu tyle mniej lub bardziej interesujących rzeczy do zrobienia. No i trzy, film ten to żaden hit, nowość czy film kultowy, tak więc piracenie go wydaje się bez sensu. Ale zaraz, czy ja napisałem "piracenie?" Bo właśnie o to słowo się tu rozchodzi.

Tym, co podkusiło mnie do ściągnięcia tego filmu jest licencja, na jakiej został on udostępniony. Tak właśnie, licencja, coś bardzo nieścisłego w przypadku multimediów, a jednak tu bardzo wyraźna. Zwie się ona Creative Commons, a oznacza ni mniej, ni więcej, jak "bierzcie i jedzcie z tego wszyscy, oto ciało moje." Ze wskazaniem na moje, czyli uznaniem autorstwa. Bo tak właśnie jest, film ten można kopiować, udostępniać, robić z nim wiele innych rzeczy - o ile pamięta się o autorstwie. Czyż to nie wspaniałe?

Zresztą, jakiś czas temu pisałem już o CC, wtedy w kontekście muzyki. Serwis Jamendo jest doskonałym przykładem na to, jak można dzielić się własną twórczością. Niemniej, muzyka jest przedsięwzięciem dość małym jeśli chodzi o koszta. Ostatnio znajomy podrzucił mi utwór ze swojej demówki, brzmiał całkiem przyjemnie. Dlatego byłem strasznie zaskoczony, że nagrywane to wszystko było w domowych warunkach. Oczywiście, można też zrobić coś profesjonalnie, ale nadal będą to koszta mniejsze od filmu. Bo tu właśnie mamy do czynienia z pełnoprawnym filmem, który z pewnością kosztował niemało. I proszę, za darmo na internecie.

I jak nie cieszyć się z istnienia torrentów? Oczywiście jest to tylko kropla w morzu mniej lub bardziej legalnych materiałów (kwestie moralne i wszelakie ideologie z tym związane odsuńmy na bok), lecz czy to nie jest kropla miodu? Czy to nie piękne?

Byle tylko nie zawiedli ludzie. I nawet nie chodzi o dzielenie się tym filmem. Stworzenie filmu w celu darmowego udostępnienia to przedsięwzięcie o minusowym balansie, a żyć za coś trzeba. Dlatego reżyserka, Hanna Sköld, starą tradycją oprogramowania opensource, prosi o finansowe wsparcie - po to, by mogła dalej tworzyć na tej zasadzie. By mogła kontynuować swój idealistyczny cel. Bo kultura jest wtedy najpiękniejsza, kiedy dostęp do niej jest łatwy. A obecnie nie ma chyba łatwiejszego dostępu, niż torrent.

Dla wszystkich zainteresowanych: link do filmu.
Link do strony filmu: http://www.nastyoldpeople.org/

sobota, 10 października 2009

A taki se wpis

Znów zaniedbałem to miejsce. Widać lato tak na mnie wpływa, ale zbliża się jesień, jesienna smuta, potem zima i ciepło domowego zacisza, tak więc powinno być lepiej.

A żeby nie było, że nic wartościowego się tu nie pojawiło, macie internetowy hit ostatnich dni: http://www.weebls-stuff.com/toons/Amazing%20Horse/ ^_^

Z innej beczki: ostatnio udzielam się tu: http://musihilation.blogspot.com/

Oby następny wpis był bogatszy w treść ;)

środa, 5 sierpnia 2009

Przystanek Broodstock 2k9

I znów miejsce to się zakurzyło. Niemniej, mam coś na swoją obronę – w ciągu dwóch ostatnidni w domu byłem może ze dwa dni. Czemu to tak? Ano najpierw był Hunterfest, potem Woodstock. Tego pierwszego na razie nie będę opisywał – zresztą, wiele osób już to zrobiło i kolejne słowa żalu nie są tu potrzebne. Za to nie omieszkam zrobić tego z Woodstockiem, gdyż impreza była nieziemska, a działo się tyle, że trudno to wszystko ogarnąć. Dlatego, zamiast pisać jakieś dziwne zawijasy, postanowiłem uporządkować wszystko w punktach.

1) Podróż – tym razem auto. Rok temu stwierdziłem (nie tylko ja zresztą), że jestem już za stary na woodowe pociągi, więc w tym roku wybraliśmy samochodzik jako nasz główny środek transportu. Był to dobry wybór, gdyż wygoda i atmosfera w nim panujące pozwoliły nam komfortowo dotrzeć na miejsce. No a poza tym mogliśmy odwiedzić Acidolkę – dość przypadkowo zresztą.
2) Punkt G, czyli miejsce, gdzie znajdowała się wioska Barmy Army. Co tu dużo pisać, wiele mord, których dawno nie widziałem, a warto było je zobaczyć. Generalnie niekończąca się impreza i mnóstwo znajomych.
3) Alkohol. Dużo alkoholu, gdzie nie spojrzeć, alkohol. Nie tylko piwa, ale też wódka, rakieta od sąsiadów (która zarówno dobrze wchodziła, jak i wychodziła), absynt, a nawet i Amol. Ten Amol to powoli tradycja się robi. Rok temu na Hunterfest'cie skończyła się wódka i ktoś wymyślił, że ma Amol. W tym roku też skończyła się wódka, ja wspomniałem historię i wtedy Kasia powiedziała: „Czekajcie!” Wiadomo, co przyniosła...
4) Jak alkohol, to wspomniane już piwo. Niestety, na woodzie był Lech, którego nie trawię, a zmuszony byłem go pić. Dość powiedzieć, że w sobotę wieczór już żadne piwo mi nie wchodziło. Tyle dobrze, że pół Woodstocku miałem piwo marki Argus Strong, przez niektórych zwane Angusem (na cześć Angusa Younga, gitarzysty AC/DC).
5) Zapiekanka – czyli to, po czym miałem zgona. Piłem, piłem i generalnie było OK. Poszedłem na zapiekankę i tyle mnie widzieli! W tym miejscu należą się podziękowania Acidolce, która się mną zaopiekowała. Tak czy inaczej, Jelonka widziałem tylko urywkami... Swoją drogą, żarcie na tegorocznym Przystanku było obrzydliwe! No i jakiś kretyn wpadł na pomysł, że najpierw trzeba kupować żetony...
6) Deprecha. Muszę zapamiętać, żeby nie chlać tyle na festiwalach, ewentualnie mieć na wszystko przy tym wyjebane. Generalnie udało mi się załapać nieciekawego doła... Cóż, bywa. Tyle dobrze, że była to tylko w miarę chwilowa niedogodność.
7) Earl Grey – tego komentować nie będę. Kto wie, o co chodzi, niech zachowa to dla siebie.
8) Lachonarium – to było bardzo pokaźne i wysokiej jakości, dlatego też bardzo często chodziliśmy na myjki zarywać dziewczyny. Tu pozdro dla mojej ekipy, czyli Gżesia i Qwasa. Bez nich te wypady nie byłyby takie same. Do tego nauczyłem się, że najlepszym tekstem na wyrwanie nie są żadne wymyślne porównania czy zagajenia, tylko „Cześć. Idziesz z nami?” Szkoda tylko, że mam tak słabą pamięć do imion... Poza tym ukuło się catchphrase Qwasa, czyli „Mnie to nie przeszkadza.” I jeszcze jedno – bezczelność Novego mnie wręcz zaskakuje. Bo kto by podszedł do nieznajomej i powiedział jej „Masz fajne cycki jak na laskę malującą markerem”?
9) Publika. Ta była... co najmniej dziwna. Z jednej strony bardzo miłe przyjęcie Możdżera, Danielssona i Fresco, z drugiej na Guano Apes dziwnie się na mnie patrzyli, jak krzyczałem „POKA CYCE!” Cóż, widać mało thrashowa publiczność, choć młyn na Clawfingerze wymiatał. Pamiętna była też matka, która wyszła z dzieckiem na linię ściany śmierci co by popatrzeć. Była dość zdziwiona jak jej powiedzieli, że tu może być niebepiecznie.
10) Jak już jesteśmy przy koncertach, to dziwnym trafem udało mi się trafić tylko na trzeci dzień. W sumie żałuję tylko przegapienia Volbeata i koncertu jubileuszowego, ale jakoś to przeboleję.
11) Poplin Twist i Slow and Stoned, czyli Crawley bawiący się w Litzę. Nie wiem czemu, jakoś te wałki weszły mi do głowy i co chwila ryczałem je w duecie z Gżesiem.
12) Gżesió, czyli główny kompan na woodzie. Opcja myjki+piwo, ciągłe łażenie na podryw, darcie mordy i równe zgony – oto, jak wyglądał nasz Woodstock.

I to by było chyba na tyle. Pewnie o części rzeczy zapomniałem, części nawet nie pamiętam, ale to już jest magia Woodstocku. Za rok będę na pewno, bo jak można opuścić takie wydarzenie. Na koniec chciałbym pozdrowić wszystkich tych, z którymi się bawiłem, czyli wioskę Barmy Army i jej gości, w szczególności zaś ekipę z naszego autka: moja sister, Acidolka, Angol, Qwas; a także Gżesia, który to z nami już nie jechał.

niedziela, 12 lipca 2009

Dziwny świat

Internet potrafi skrzywdzić. Gdzieś nawet była lista związana z tym zagadnieniem, jednak to już nawet nie o nią chodzi. Internet zbliża. To, co było kiedyś daleko, nieosiągalne, teraz można zdobyć z łatwością. Doskonałym przykładem są anime – kiedyś zdobyć jakąś większą nowość było naprawdę ciężko, królowały przegrywane VHSy, potem weszły DivXy, nierzadko słabej jakości, z hardsubami. A i tak były to często pozycje starsze, bo wszystko rozchodziło się niejako pocztą pantoflową – pożyczało się daną płytę od kogoś itd. Czasami trzeba było długo czekać na swoją kolej, zresztą pamiętam radochę i dumę kumpla jak oznajmiał, że jest trzecią osobą w kraju, która miała Hellsinga. Teraz mamy youtube, torrenty, szerokopasmowe łącza – zobaczyć coś, szczególnie jeśli jest popularne, nie jest wcale takie trudne. Innymi słowy, mamy dostęp do wszystkiego, co dusza zapragnie.

Wstęp ten nie był wcale przypadkowy, nawiązanie do anime też nie, gdyż nadal pozostaniemy w Japonii, a dokładniej w świecie japońskich teleturniejów. Świecie, do którego mamy dostęp głównie dzięki internetowi, youtube zaś przede wszystkim. Tak właśnie, będzie o tym magicznym, dziwnym świecie, który nam, Europejczykom, strasznie trudno zrozumieć. Trudno też zrozumieć ludzi, którzy decydują się brać w nich udział. Bo jak można tłumaczyć sobie program, w którym prezenterka to przebrany za kobietę mężczyzna, uczestnicy zaś najpierw są rozkręcanie wokół własnej osi na jakimś dziwnym urządzeniu, potem zaś mają iść po desce umieszczonej nad wodą. Oczywiście przy takim kręćku jest to niemożliwe i ludzie robią różne dziwne rzeczy – czasami wydaje się wręcz, że nierealne. Na pewno jest dużo śmiechu, czego się nie ukrywa. Śmiechu z ofiar, ale one się na to decydują.

To kręcenie przypomniało mi o takim starym, japońskich programie pt. Takeshi's Castle, który to puszczany był na DSF (długo przed pojawieniem się youtube). Pamiętam, że była tam konkurencja, w której delikwent przykładał głowę do jednego końca kija baseballowego, drugim końcem dotykał ziemi i zaczynał się kręcić wokół niego. A potem heja banana przed siebie, by wygrać kasę. To byłą jedna z wielu konkurencji, jednak zapadła mi w pamięci o tyle, że kumple zainspirowani tym programem także robili takie kręćki z kijem. Cóż, co kto lubi, jednak u nas to było typowo dla jaj, Japończycy zaś poniekąd tracili swoją godność po to, żeby zdobyć te milion jenów.

A to wcale nie są jakieś dziwne rzeczy w kategorii japońskiej TV. Chyba szczytem jest program, w którym za złą odpowiedź osoba musi wdychać pierdy kolesia, który, dodajmy, umieszczony jest na platformie co raz to przybliżającej się do ofiary. Albo jakiś teleturniej, w który wplecione są przygody Hard Gay'a (która jest też zawodowym wrestlerem). Jak w ogóle można wpaść na takie pomysły? Tymek uważa, że to jest wynik zrzucenia na nich dwóch bomb atomowych, że musiało to jakoś wpłynąć na ich mózgi. Ja uważam, że Japończycy rekompensują sobie w ten sposób swoje szare, wręcz skostniałe życie, które obraca się głównie wokół pracy, szkoły itd. Nie od dziś wiadomo, że wielu Japończyków nie wytrzymuje ciśnienia panującego w ich życiu. Muszą jakoś odreagować, a przecież świat w tych teleturniejach jest zawsze kolorowy, zawsze roześmiany, do tego tak absurdalny, że porażki w ogóle nie bolą. Nie ma łez, nie ma żalu, jest tylko dobra zabawa.

W końcu my mamy swój Taniec z Gwiazdami – świat, który nie istnieje – pełen blichtru, bogactwa, i (jak sam tytuł wskazuje) gwiazd. Japończycy mają swój świat teleturniejów, który też nie ma swojego odpowiednika w rzeczywistości.

Tylko który świat jest lepszy? W którym wolelibyście partycypować?
Bo ja jednak chyba w tym japońskim.

PS. Japońskie teleturnieje powoli przedostają się do Polski. Przykładem na to jest Hole in the Wall. Zresztą, jest to tendencja dość powszechna na zachodzie. Szczególnie MTV lubi przerabiać ichniejsze programy na swoje.
PS2. Jeszcze jeden przykład na to, że Japończycy są dziwni.

Pierwszy i (mam nadzieję) ostatni wpis związany z polityką

I po raz kolejny okazuje się, że polityka, religia i biznes idą w parze, słowem zaś je łączącym jest marketing. W końcu trzeba umieć się sprzedać, jak się ostatnio okazuje nie tylko w świecie polityki – coraz to bardziej zcelebrytowanej, bazującej na show i najniższych instynktach. Bo przeto Jarosław Kaczyński, na pielgrzymce, na której to przy okazji swoją premierę miała sieć komórkowa ojca Rydzyka, przekonywał ludzi do tego, żeby do tej sieci się przyłączyli – a robił to poniekąd pod hasłami jedności narodu. Narodzie, jednocz się, najlepiej pod skrzydłami tejże telefonii. A kto nie przyłączy się, ten niszczy, ten nie Polak,

Demagogia to typowa dla rozgłośni z Torunia, poniekąd typowa dla PiS. Cóż, bywa i tak – w końcu najważniejsze jest to, żeby dana taktyka marketingowa działała – a ta zdecydowanie działa. Chylę czoła, zarówno przed sukcesami, jak i przed stopniem, do jakiego trzeba upaść by się do niej odnosić. I przyznam wam, że nie mnie to najbardziej boli. Boli mnie co innego.

Co? To, że były premier reklamuje telefonię komórkową, do tego w tak mało wysublimowany, wręcz prymitywny sposób. Boli mnie to, że druga największa partia w kraju aż tak się płaszczy przed stacją ojca Tadeusza – tylko po to, by zdobyć te kilka procent poparcia. W końcu boli mnie to, że walka polityczna przeszła w wymiar komercyjny – ja zareklamuję to, wy zareklamujecie nas. Tylko czekać aż pójdą następni.

Wszak trzeba umieć się sprzedać.

piątek, 3 lipca 2009

Radio Crawley

Przyznać muszę, że ostatni tydzień, nie dość że trwał całe osiem dni (a nie, jak mu kazano, siedem), to jeszcze obfitował w różnego rodzaju wydarzenia, spotkania itp. I choć nie widziałem wszystkich osób, które chciałem, to nie jestem w stanie zaliczyć tego czasu do nieudanych. Powiem więcej, jestem bardzo zadowolony z tego czasu.

"Ale o co chodzi?" zapytacie. Ano ubiegły tydzień spędziłem w centralnej Polsce – w końcu ile to można siedzieć na pięknym południu kraju? A że i ludzie zapraszali do siebie, a i niektórym obiecywałem od czterech lat, że ich odwiedzę, to nie pozostawało nic innego, jak spakować się i jechać w siną dal. Co się działo, postaram się opisać w kilku najbliższych notkach. Jednej, zbiorowej pisać nie chcę, bo i na różnych rzeczach się będę skupiał. Tak np. dziś powiem nieco o... radiu.

Tak właśnie, radiu. Wszystko przez Kólę, któremu pozazdrościłem gościnnego udziału w Trotylowej metalowej audycji radiowej. No to napisałem do niej w tej sprawie, a że Trotyl była bardzo chętna, pozostało nam dograć odpowiedni termin. Po wielu perturbacjach i ustaleniach data mojego debiutu radiowego padła na 23 czerwca (skądinąd znacząca dla mnie data), czyli wtorek. Na stacji PKP pojawiłem się gdzieś koło 17, nieco sfatygowany imprezą dnia poprzedniego. Nie był to jednak największy problem. Nie był nim też głód, chwilowo zaspokojony kebabem. Nie, prawdziwą trudnością była trema, która mnie zżerała. Tak, jak wystąpienia z wierszykami przed klasą, gdy zawsze się strasznie stresowałem – zawsze się denerwowałem, zawsze coś zapominałem. I choć Trotyl mówiła mi, że nie ma się czego bać, ja wiedziałem lepiej. Przecież mam taki nieradiowy głos. Pewnie jakieś głupoty palnę, nie mówiąc już o tym, że ludzie mogą mnie zwyczajnie nie zrozumieć. Ach te wszystkie pytania i spocone ręce. Jeszcze bardziej się podenerwowałem, gdy okazało się, że Trotyl będzie bezpiecznie zamknięta w kabinie operatora, ja zaś miałem siedzieć ze słuchawkami i mikrofonem poza nią. Innymi słowy – zero wsparcia w trudnej chwili. Tzn wsparcie było... za szkła, czyli nie to samo. I prawda jest taka, że z początku nie jestem wcale zadowolony. Głos mi się nieco załamywał, język plątał, pustka w głowie... Dobrze, że miałem wodę. Dobrze, że udało mi się namówić Trotyla i w tej konfiguracji długo nie trwaliśmy. Wbiłem się do kabiny, usiadłem w fotelu obok i nagle zyskałem nieco pewności siebie. Oczywiście, nadal nie było doskonale, ba – nie wiem, czy było nawet dobrze. Ale z minuty na minutę stawałem się pewniejszy siebie, pozwalałem sobie na coraz więcej. Pewnie to też zasługa pani prowadzącej – wiadomo, w grupie raźniej. Bez żadnych sztucznych barier. Doszło do tego, że pozwalałem sobie na żarty i tym podobne. W końcu była to bardzo dobra zabawa, którą na pewno będę wspominał miło. Ino trzeba nieco popracować nad głosem. Przynajmniej pierwsze koty poszły za płoty i jako tako wiem, jak się zachować. Kto wie, może jeszcze kiedyś nadarzy się okazja – mi się podobało. I mam nadzieję, że wszystkim tym, którzy mnie słuchali, też.

Współudział w audycji był też okazją do podzielenia się kilkoma utworami, które ostatnio często grają mi w duszy. Ot, taka możliwość posłuchania z ludźmi tego, co się lubi. Bardzo fajne uczucie- szczególnie, że miałem wpływ na kształt połowy listy puszczanych utworów. Niektórzy kręcili nosem, ale to też dlatego, że starałem się puścić rzeczy nieco mniej znane, a wg mnie warte uwagi. Z wielu powodów. I to się udało – bo jeśli choć jedna osoba zainteresowała się tym, co wybrałem, to już jest sukces. Szkoda tylko, że audycja trwała jedynie dwie godziny – bardzo krótki czas, w którym tak po prawdzie za wiele nie da się powiedzieć/puścić. A szkoda. Niemniej, jak już pisałem, może kiedyś nadarzy się jeszcze okazja na gościnny występ. Bo prowadzić własnej audycji bym nie chciał – nie z moim monotonnym głosem. Ale tak przyjść od czasu do czasu, pożartować z prowadzącą, wybrać coś fajnego... Czemu nie. Szczególnie, że kilka osób mnie pozdrawiało podczas audycji. I to mnie strasznie cieszy. W końcu ktoś chciał mnie słuchać – a przecież nie musiał.

Trotyl, dziękuję Ci za to wszystko.

sobota, 20 czerwca 2009

Nohavicowy świat

No i pojawia się obiecany wpis. Wpis o muzyce, bo o czymże innym? Co więcej, jest to powrót do Nohavicy, o którym pisałem już czas jakiś temu. Tym razem będzie to Nohavica po polsku, gdyż gdzieś w roku 2008 został wydany dwupłytowy album Świat wg Nohavicy, gdzie różne osobistości naszej polskiej sceny wykonują piosenki czeskiego barda. Przedsięwzięcie dosyć ciekawe, dowodzące ponadto popularności Czecha w Polsce. Popularności, dodajmy, która łatwo może zostać zmierzona poprzez ceny biletów na jego występy na przestrzeni lat. W końcu znajome opowiadały mi, jak na licencjacie (kilka lat temu) były na koncercie Nohavicy koszującym 5 zł, obecnie nierzadko trzeba zapłacić 10x tyle. Do jego popularności na pewno przyczynił się też film Rok Diabła, który to opowiada na wpół fikcyjną historię z trasy koncertowej po Czechach. Tak czy inaczej, nagrano album z przetłumaczonymi utworami Nohavicy, a przez który przewijają się chociażby Artur Andrus, Wolna Gruba Bukowina, czy Krzysztof Daukszewicz.

I właśnie o wykonaniu należy napisać co nieco. Nie są to zwykłe covery, a osobne interpretacje. Bo choć często starano zachować się chociażby podobną rytmikę i melodyjność, to nieraz wykorzystano zupełnie inne instrumentarium, jak choćby fortepian w przypadku Sarajewa. Na pewno na ogólną jakość dobrze wpływa zróżnicowanie głosów, nierzadko damskich (choć wspominałem kiedyś, że muzyka Nohavicy jest bardzo męska), nadających każdemu z utworowi oddzielny, indywidualny charakter. Co za tym idzie, nawet utwory z jednej płyty brzmią tutaj różnie. Wszystko zależy od wykonawców. Niestety czasami przesadzają, jak choćby w Miki Mausie, w którym to wokalista na początku stara się śpiewać niby natchnionym głosem, co w ogóle nie brzmi. Na szczęście potem jest już lepiej i utwór zapada w pamięć jako jeden z mocniejszych punktów albumu. Należy też zaznaczyć, że jeden z utworów, Gdy kitę odwalę, odśpiewany został przez samego Nohavicę. Zresztą, kompozycja ta była niejednokrotnie wykonywana w języku polskim podczas koncertów w naszym pięknym kraju.

Sam charakter piosenek też jest bardzo zróżnicowany. Są tu zarówno nieco radosne, humorystyczne przyśpiewki, jak i smutne, ciężkie ballady o miłości i śmierci. Dla każdego coś miłego. I choć układ na płytach nie jest jakiś uporządkowany, to całości słucha się bardzo przyjemnie. Na tyle przyjemnie, że nawet pomimo objętości materiału, może on lecieć w kółko i w ogóle się nie nudzić. Zresztą, sam wybór utworów bardzo mnie satysfakcjonuje, gdyż duża ich część pochodzi z mojego ulubionego albumu Nohavicy, Divne Stoleti. Nie zabrakło też kilku innych, wielbionych przeze mnie piosenek, takich jak Kometa, czy wspomniane wcześniej Miki Maus. Są też utwory, które dopiero poznałem i które tak po prawdzie zagnieździły się w moim umyśle jako pochodzące ze Świata wg Nohavicy, i kojarzone pewnie będą głównie z tym albumem.

Na koniec pozostaje pytanie: dla kogo jest ten album? Na pewno dla fanów Nohavicy, ale oni o nim już pewnie wiedzą. Miłośnicy poezji śpiewanej też pewnie znajdą tu coś dla siebie. Słuchacze Toma Waitsa też powinni się ucieszyć, choć muzyka to nieco inna. Ktoś jeszcze? Ciężko określić, choć chyba każdy powinien znaleźć tu coś dla siebie... Ja znalazłem.

piątek, 19 czerwca 2009

Gdy odwalę...

Od kilku dni, nieprzerwanie, po głowie chodzą mi dwa albumy muzyczne. Obydwa, jakże różniące się od siebie, stanowią dla mnie pewną wartość, symbolizują pewne nastroje, nierzadko do siebie podobne. Jeden z nich to Dusk and Her Embrace zespołu Cradle of Filth - płyta namiętnie słuchana przeze mnie w liceum (nawet poloniście ją pożyczyłem), zapomniana na długi czas (wraz z zespołem), ostatnio odkryta na nowo - głównie na fali powrotów do muzyki, której słuchałem lata temu. Wiele wspomnień z nią wróciło, wiele odczuć, przemyśleń i nastrojów, niemniej to nie o niej chcę tutaj pisać. Drugi album to nowość, wydany jeszcze w ubiegłym roku zestaw dwóch płyt, który tak na prawdę będzie bohaterem wpisu następnego. Tu zaś wrzucę tylko tekst jednego z utworów, który perfekcyjnie oddaje to, jak się teraz czuję (a może to tylko moje złudzenie?). Tak czy inaczej, lubię ten utwór, lubię ten tekst, więc tu go wrzucam. Tłumaczenie oczywiście nie moje, bo czeskiego nie znam.

Gdy kitę odwalę
Jaromir Nohavica, przekł. Antoni Muracki
Tekst pobrany z oficjalnej strony Nohavicy.

Gdy czarne papierowe buty rano już ubiorę,
A stara zyska pewność, że mi szychta wisi kalafiorem,
to wyjdzie długi pochód mych żałobnych gości
na Śląską Ostrawę po Sikorowym moście

Gdy odwalę kitę
To będzie w pytę.
Cudnie, fajnie i w pytę,
gdy definitywnie odwalę kitę

A że wszyscy mi są bliscy, to niech dzisiaj się uraczą,
niechaj rżnie muzyka, wino płynie, moje baby płaczą.
I tak jak w robocie nie dawałem ciała -
chcę, by moja stypa była jak ta lala,

Niech będzie w pytę
Cudna, fajna i w pytę,
gdy definitywnie odwalę kitę.

Co niektórych zwali w niezłej chwili, niech ja skonam,
wie coś o tym kochanica, tego, co był zszedł, Macdona.
Więc jeśli miałbym wybrać - w łóżku czy też w klubie -
niech mnie trafi w trakcie tego, co tak lubię

To będzie w pytę
Cudnie, fajnie i w pytę,
gdy definitywnie odwalę kitę.

Jedną mam wątpliwość - zabrać Żywca czy Red Bulla,
żeby tam na górze nie wyjść na jakiegoś ciula.
Ja w każdym razie biorę piersiówkę starej starki,
bo starka nie zaszkodzi, gdy się nie przebiera miarki

To będzie w pytę ...

Wiem, że Cię nie ma, Boże, ale w końcu gdybyś był tak
Daj mnie tam, gdzie dawno siedzi stary Lojza Miltag.
Z Lojzą razem w budzie u Orłowej, potem zaś na dole
fedrując w mozole, tu też daj nam wspólną dolę

To będzie w pytę ...

Gdy czarne papierowe buty rano już ubiorę,
a stara zyska pewność, że mi szychta wisi kalafiorem -
wszystkie moje plany tak niewiele znaczą.
W sumie było nieźle, ludzie mi wybaczą

Gdy odwalę kitę.
Cudnie, fajnie i w pytę,
gdy definitywnie odwalę kitę.

piątek, 12 czerwca 2009

Tajne akta Hunterfestu

Trzeba przyznać, że robi się coraz ciekawiej w kwestii tegorocznego Hunterfestu. Plotki o tym, że Motorhead ma się na nim pojawić, krążyły już chyba od jesieni roku ubiegłego. Oczywiście nie było tak różowo, bo ludzie wspominali akcje z Children of Bodom i Opeth sprzed trzech lat, dziwnym było też usunięcie Szczytna z koncertowego kalendarza zespołu na myspace i oficjalnej stronie – choć trzeba też przyznać, że festiwal nigdy nie ogłosił ich oficjalnie. Z drugiej jednak strony, Bilboardy z nazwą Motorhead wypisaną dużą czcionką pojawiły się już dawno temu – dowodem tego są zdjęcia. I nawet jakaś przedziwna ankieta dotycząca wyboru zespołów na fest, a której wynik był już znany z góry, nie mogła zakłócić mojego spokoju.

Spokój zakłócił dopiero wczorajszy news z profilu myspace Motorheada – zespół pod żadnym pozorem nie zagra w tym roku na Hunterfest. Genialnie! Oczywiście do tej pory żadne oficjalne oświadczenie nie pojawiło się na stronie organizatorów. W zamian dochodzą różne sprzeczne informacje – a to, że jest bardziej oficjalny profil Motorhead, a tam nic o tym nie piszę. A że główny organizator twierdzi, że kontrakt jest podpisany, że na jakichś stronach wypisany jest Motor w Szczytnie, znowu na stronie głównego bookera ich nie ma. Gdzieś ktoś mówi o jakichś możliwych, tajnych ustaleniach - prawie jak w pakcie Ribbentrop-Mołotow. Niemniej, jak to zwykle bywa, możliwości są dwie:

1)Ktoś chce rozwalić festiwal i szerzy dezinformację.
2)Organizatorzy lecą sobie w kulki i ściemniają z zespołami, żeby przyciągnąć jak najwięcej osób.

Na pewno zaś wiadomo, że ktoś kłamie – nie wiadomo tylko do końca kto. Niby na pierwszy rzut oka odpowiedź jest oczywista, jednak wcale tak nie musi być. Załóżmy jednak, że wina jest po stronie organizatorów festiwalu. I co teraz? Ludzie w końcu już kupili bilety, tak więc ktoś na pewno się pojawi. Są też inne wielkie nazwy, z którymi jak do tej pory cyrków nie ma. Niemniej wydaje się to strzałem w nogę – w końcu ludzie, jak już wspominałem, nie zapomnieli wpadki z roku 2006. Dwie następne edycje, bardzo udane, nieco te złe wspomnienia zatarły, choć ono wciąż pozostało. Motorhead mógł/może to zmienić, lecz jeśli nie przyjadą, to można to uznać za samobójstwo. Bo za rok mało kto przyjedzie, mało kto uwierzy w zespoły wymieniane w line-upie.

A przecież Hunterfest mierzy bardzo wysoko – wskazuje na to sama forma i miejsce festiwalu w tym roku. A co z tego będzie? Zobaczymy. Sam jestem daleki od wyrokowania – przynajmniej, dopóki wszystkie strony się nie wypowiedzą. Niemniej, ponownie widać, jakim bałaganem organizacyjnym jest festiwal w Szczytnie, który to ma mieć już sześć edycji. Sześć lat nauki, która możliwe, że poszła w las.

poniedziałek, 8 czerwca 2009

Witamy we Wrotach Baldura

Coś mnie ostatnio wzięło na starocie. Starocie, które już doskonale znam. Przejawia się to w wielu aspektach, niemniej od kilku dni najbardziej oczywistym jest powrót do wspaniałego cyklu gier, jakim jest saga Wrót Baldura. Tak właśnie! Bo nie każdy pewnie wie, ale ze mnie jest (albo raczej był) zapalony erpegowiec, który to potrafi spędzić godziny na rozmyślaniu, jaką tu postacią pograć. W kontekście komputerowej gry fabularnej nie jest inaczej, a że od jakiegoś czasu miałem olbrzymią chęć powrotu do przygód Dzieck Bhaala, to w pewnym momencie musiałem się poddać i grę zainstalować. No i spędzić trzy dni na optymalnym konfigurowaniu modów, które są bardzo ważne dla rozgrywki, nie mówiąc już o aspektach, które potrafią pomieszać. Potem spędziłem kilka godzin na wybraniu ciekawej klasy postaci (padło na wojownika/kapłana, bo klechą jeszcze nie grałem) i losowaniem wypasionych statystyk (co w końcu mi się udało) no i jazda. Możemy zagłębiać się w fabułę, którą w sumie już znam. Przeca przeszedłem wszystkie części.

No właśnie, grę znam całą... Praktycznie na pamięć. Przechodziłem ją wielokrotnie, a jednak znowu mam wypieki na twarzy. Ale to świadczy tylko o wyjątkowości tytułu, który nawet pomimo upływu lat (pierwsza część sagi w tym roku kończy jedenaście wiosen) nadal potrafi wciągnąć. Ale jakże mogłoby być inaczej, gdy ma się do czynienia z absolutem? Wiem, wiem, słowa nieco na wyrost, a jednak nie cofnąłbym ich. Przecież nie można inaczej określić gry, której warstwa audiowizualna wraz z fabułą tworzą tę wspaniałą atmosferę przygody, której nie da się zwyczajnie odmówić. Trzeba grać!

No właśnie, niby gra stara, a jednak nadal urzeka. Zasługa to przepięknej grafice dwuwymiarowej z ręcznie malowanymi tłami. Zresztą, jest to jeden z dowodów na wyższość takowej grafiki nad trójwymiarem – gdy po kilku latach na tytuły z tej drugiej kategorii często nie da się patrzyć, tak dobrze wykonana oprawa dwuwymiarowa nie starzeje się w ogóle, nadal potrafi urzec. Podobnie jest z muzyką – świetne kompozycje Hoeniga chwytają za serce, wzbudzają niepokój, powodują wzrost adrenaliny i robią inne różne cuda na kiju. Przepiękna nuta, która słuchana poza grą wzbudza miłe skojarzenia.

Dodajmy do tego świat – rozległy, żywy, pełen smaczków i ukrytych elementów, do których jedynie można dojść zbaczając z głównych torów przygody. Szczególnie widać to w przypadku części pierwszej, która w przeciwieństwie do swojej następczyni nie jest tak skondensowana, skoncentrowana na kilku lokacjach, w zamian oferując olbrzymie połacie terenu do eksploracji. I naprawdę mamy wrażenie, jakbyśmy odkrywali nieznane. Wspaniałe odczucie.

I wreszcie fabuła, niebanalna, z wieloma zwrotami akcji, jest niczym dobra książka, do której lubimy wracać. Z tą tylko różnicą, że tu to my jesteśmy w centrum wydarzeń, to my decydujemy co dzieje się dookoła nas, to my podejmujemy wybory. A gdy dodać do tego naprawdę „żyjących” NPC z części drugiej (a dzięki odpowiedniej modyfikacji, także i pierwszej), którzy mają własne zdanie, rozmawiają między sobą, romansują, kłócą się, a przede wszystkim sprawiają, że człowiek się z nimi zżywa – wtedy wychodzi nam gra ideał.

I saga Baldur's Gate jest ideałem – szczególnie z perspektywy czasu. Bo, co trzeba z żalem przyznać, takich cRPGów się już niestety nie robi. Niestety, bo wielka to strata dla świata gier i dla nas. I jedyne, co nam pozostaje, to ciągle wracać się do tych starych, choć wiecznie młodych, hitów.

Kwiaty

Pierwotnie był tu całkiem długi wpis, nawet fajnie napisany, ale... No właśnie, zawsze jest ale i tak też jest w tym przypadku. Stwierdziłem, że wpis jest zbyt ekshibicjonistyczny, przez co nie mogę go tu zamieścić. W końcu jesteśmy poważnymi ludźmi. Zamiast tego postanowiłem wrzucić fragment tekstu piosenki, który mówi dokładnie to samo, co cała skasowana zawartość. Jedyna różnica jest taka, że nie jest on taki oczywisty. I chyba dlatego go tak lubię. Tak czy inaczej, dwa krótkie, proste wersy:

why are withered flowers grown here?
and why do i eat them every day?*

I wszystko wiadomo :D

-------------------------------

*
Misteria Forever... Beautiful... Dead Smile

wtorek, 26 maja 2009

Jubileusz

Wpis na blogu Wilczycy przypomniał mi, że ten oto mój internetowy kącik także obchodzi swoje pierwsze urodziny. Bo choć już ponad tydzień temu zauważyłem nadchodzący jubileusz, to zapomniałem o tym jak już przyszło co do czego. Bywa ^^ Tak czy inaczej, to właśnie rok (i dwa dni) temu mój blog zaistniał na sieci.

Czas był to różny, czasami smutny, czasami bardzo wesoły. Zdarzały się miesiące posuchy, gdy nic nie pisałem, były też miesiące wręcz przepełnione treścią - zarówno tą głębszą, nierzadko osobistą, jak i tą lżejszą. Czasami pisało mi się jak z nut, czasami szło mi jak po grudzie - ale zawsze było to dla mnie bardzo przyjemne... i jest nadal. I choć świadom jestem, że forma i treść Strefy w znacznej mierze odbiegają od pierwotnych założeń, to nie sądzę, żeby to była wada. Lubię to miejsce takim, jakie jest :) (nawet pomimo tego, że ostatnio zastanawiałem się nad zmianą nazwy na bardziej adekwatną).

W dużej mierze to zasługa Was, czytelników. Ludzi, którzy odwiedzają to miejsce regularnie, ale też i tych, którzy wpadają tutaj absolutnie przez przypadek. Dziękuję wam, bo miejsce to istnieje także dla Was. A jeśli coś z tego, co piszę, dotknęło was jakoś mocniej, przemówiło do duszy, umysłu, poruszyło jakieś struny, popchnęło do zastanowienia się nad czymś - tym większa moja radość. Jeszcze raz, dziękuję wam :)

Na koniec wypadało by sobie coś życzyć. Życzyć chęci do pisania i tematów... No i dokończenia kilku pomysłów związanych z tym miejscem, a na które wpadłem przez te 12 miesięcy. W końcu przed nami kolejne 12 miechów... i jeszcze więcej.

niedziela, 17 maja 2009

Wolna muzyka

Mało jest tak kontrowersyjnych kwestii w światku internetowym, jak mp3 i wszystko to, co z nimi związane. Jedni mówią, że pobieranie ich z internetu to przestępstwo, które uszczupla i tak już szczupłe dochody artystów i, przede wszystkim, wytwórni. Z drugiej strony stoją zwolennicy formatu cyfrowego, wg których dostęp do sztuki jest najważniejszy i każdy powinien mieć prawo do pobierania tego, co chce. Jak łatwo się domyśleć, strony te ścierają się na wielu płaszczyznach i wielu miejscach, że tylko wspomnę o niedawnym, głośnym procesie The Pirate Bay, czy też słynnej sprawie wytoczonej Napsterowi przez Metallikę. I nagle dochodzimy do wniosku, że ściąganie muzyki to czarny sen fonografii zabierający jej cenne pieniążki. W końcu nic nie może być za darmo, artysta się napracował, trzeba mu za to zapłacić, co by mu na czynsz starczyło...

Zaraz, zaraz... nie można mieć muzyki za darmo? Przeca to bzdura, serwisy typu last.fm czy, przede wszystkim, Jamendo, oferują swym użytkownikom olbrzymie ilości utworów do przesłuchania, ściągnięcia, podzielenia się. Ba, ten drugi serwis oferuje całe albumy, niejednokrotnie bardzo ciekawe. Oczywiście, artyści, których można tam znaleźć są raczej mało znani, jednak czy to sprawia, że są gorsi? Raczej nie. Oni chcą się przebić a internet daje im ku temu możliwość.

Co jednak z tymi większymi? Z tymi, którzy należą do majors, tymi, którzy ponoć tracą najwięcej, bo są znani. A jak wiadomo, im ktoś bardziej znany, tym jest częściej okradany. A z nimi, jak to z artystami, jest różnie. Czasami popsioczą, czasami pogłaskają, czasami każą płacić (bootlegi Metalliki), czasami dają coś darmo.

No właśnie, darmo. Ostatnio wyczytałem, że zespół Coldplay (kapela bardzo znana i popularna) wydała w sieci, za darmo, swój najnowszy album. Koncertowy, bo koncertowy, jednak za darmo, oficjalnie, bez DRM-owego gówna, dla każdego chętnego. Chcesz ściągnąć, proszę bardzo. Czy to nie wspaniałe? Czy to nie urzeczywistnienie tego, iż kultura powinna być powszechnie dostępna? Tak właśnie jest i bardzo cieszy mnie ten krok, choć sam Coldplay'a nie słucham. Zresztą, nie oni jedni postąpili w ten sposób. Jakiś rok temu Radiohead (kolejny zespół bijący rekordy popularności, szczególnie na last.fm) wydał płytę tylko i wyłącznie na necie w cenie typowo kościelnej, czyli „co łaska.” Uważasz, że album wart jest jednego centa? Proszę bardzo, za tyle możesz go kupić. My się nie będziemy obruszać. Bo czemu? Ważne jest, że ludzie słuchają naszej muzyki, my i tak zarabiamy na koncertach itd. A z internetem się nie wygra, kto ma ściągnąć, ten i tak ściągnie – cokolwiek by się nie zrobiło. Nawet wymyślne zabezpieczenia (ostatnia płyta L-Dópy) utrudniające życie uczciwym nic tu nie pomogą. A jeśli z kimś nie można wygrać, trzeba się do niego przyłączyć.

Zrozumiał to też polski zespół metalowy Chainsaw, którego najnowszy krążek, Evilution, można pobrać legalnie z sieci. A jak ktoś chce mieć wersję CD (a jest wiele osób, w tym ja, które preferują mieć muzykę w postaci fizycznej – nawet pomimo tego, że słuchają dźwięków z kompa), to bez problemu można go nabyć na koncertach. I wilk syty i owca cała. Mam tylko nadzieję, że im się to zwróci, zaś inne kapele pójdą w ich ślady. Bo nic tak nie cieszy, jak artysta dzielący się swoim tworem z innymi.

sobota, 16 maja 2009

Cast Away

Dzisiejszy dzień nauczył mnie kilku rzeczy. Pierwszą i chyba najważniejszą jest: co nagle to po diable, gdyż naprędce wrzucone do prania spodenki okazały się ukrywać w kieszeni mój telefon. Wynik łatwo przewidzieć, tak więc jestem teraz poniekąd w strefie poza zasięgiem, odcięty od cywilizowanego świata. Niby wciąż mam internet, który utrzymuje moje połączenie z wszechświatem, niemniej po opuszczeniu domowego zacisza jestem... sam. I nikt nie będzie wiedział, gdzie jestem.

No właśnie... nie mam smyczy, przed którą tak bardzo się broniłem lata temu, a z którą się w sumie zrosłem. Zrosłem się do tego stopnia, że w sumie nie wiem, jak dam sobie radę... I pomyśleć, że kiedyś nie chciałem komórki, chciałem być wolny, bez kontroli. A tu masz, mam teraz to wszystko , o co kiedyś walczyłem, ale przeca już tego nie chcę. Wolę być na smyczy, niźli być odciętym. Dziwny jestem... Ewentualnie boję się niemożliwości kontaktu z osobami, na których mi zależy. Chociaż nie, jest cywilizowany. Bo czymże jest cywilizacja jak nie wyrzeczeniem się części (o ile nie całości) swojej wolności na rzecz możliwości przebywania w społeczeństwie? Czy posiadanie/brak komórki nie jest tego pewnym przejawem? Tak czy inaczej, trzeba sobie będzie się odnaleźć w tej sytuacji, przynajmniej na jakiś czas.

Oczywiście starał się będę całej sytuacji zaradzić. Oczywiście mam pewne wymagania, gdyż musi być zarówno tani, jak i mieć kilka miłych funkcji. I nie, nie chodzi mi tu o jakiś high end telefon, ale też nie chcę być w krainie kamienia łupanego (i nie, nie mam tu na myśli iPhone'a). Wszystko to oznacza jedno – poszukiwania, które zaczynają się oczywiście na allegro. Bo gdzieżby indziej? W końcu, jeśli czegoś tam nie ma, to jest duża szansa, że dostać się tego nie da. Trochę szukania, i już wiem, że łatwo nie będzie. Telefony tam dostępne są albo zbyt biedne (choć sam nie wiem, po co szukam telefonu z aparatem, z którego i tak nie korzystam), albo też zbyt wypasiono-drogie. Innymi słowy – nie ma dokładnie tego, co potrzebuję (okazało się też, że produkt chińsko-ubogi, jak pokazują produkty firmy MyPhone, wcale nie musi być tani). I tak po prawdzie znów naszła mnie straszna myśl, że pomimo życia w ustroju kapitalistycznym, znaleźć coś dla siebie jest ciężko. Tak, jak gdy w mojej ponoć stutysięcznej wsi szukałem czapki (nie znalazłem) oraz słuchawek (znalazłem przez przypadek po długich poszukiwaniach), tak i teraz czuję się, że zbyt dużego wyboru nie mam. Ot, 3-4 modele z całej olbrzymiej gamy komórczaków. Niezbyt wiele.

A to i tak dopiero początek problemów, w końcu razem z telefonem poszły się kochać wszystkie numery (bo oczywiście nie miałem ich skopiowanych na kartę SIM), więc będę otrzymywał wiele anonimowych telefonów... o ile ktokolwiek będzie do mnie dzwonił. Tyle dobrze, że rzeczona karta okazała się być sprawna. Tyle dobrze, że to kwestia bliższej/dalszej przyszłości.

Jaki jest morał z całej historii? Nie wrzucaj spontanicznie rzeczy do pralki oraz beware what you wish for. Jedyny pozytywny aspekt jest taki, że już od jakiegoś czasu myślałem nad zmianą buraka.

I tak, wiem, zaniedbałem trochę to miejsce. Ostatnio jakoś nie mam weny do pisania, to pewnie przez pogodę...

piątek, 24 kwietnia 2009

Nagrody polskiego przemysłu muzycznego

Oglądałem ostatnio galę rozdania Fryderyków. Przyznać muszę, że nigdy wcześniej tego nie robiłem – jakoś nie interesowałem się przemysłem muzycznym na tyle, by śledzić przyznawanie tejże nagrody szacownym artystom. Oczywiście z tego typu galami miałem już kontakt, mianowicie w czasach zamierzchłej młodości udało mi się zobaczyć kilka razy rozdanie wszelakich nagród MTV – i choć było to dawno i nieprawda, miałem jakiś punkt odniesienia w stosunku do Fryderyków, które to w poniedziałek oglądałem. Sam powód nadrobienia zaległości wziął się stąd, że Acid Drinkers dostało trzy nominacje a ja, jako wierny fan, przegapić tego nie mogłem. A nuż by się przytrafiło coś podobnego jak lat 11 temu. Poza tym do oglądania namówił mnie Kóla, który to przegapić ich nie chciał, a w tamtym czasie rezydował u nas w domu. Tak więc zasiedliśmy rodzinnie przed telepatrzydłem i zaczęliśmy podziwiać galę rozdania najważniejszych nagród polskiego przemysłu fonograficznego.

Ale zaraz, zaraz... Jakie znowu podziwiać? Do podziwiania nic niestety nie było. Impreza zorganizowana w warszawskiej Fabryce Trzciny przeraźliwie wiała nudą oraz brakiem jakiegokolwiek konceptu. Praktycznie zero jakichkolwiek wywiadów, prezentacji artystów, jakiegoś zapełnienia czasu, którego zresztą reżyserzy chyba poskąpili, bo rozdanie wszystkich nagród zajęło im mniej, niż dwie godziny, a wręczanie nagród wyglądało tak, że wchodziły po dwie osoby, każda z nich odpowiedzialna za inną kategorię, odczytywano zwycięzcę, krótkie przemówienie itd. Pewnie chcieli wpasować się w czas antenowy nieprzekraczający długością filmu fabularnego. Ewentualnie woleli nie zanudzać na śmierć, i tak już zanudzoną publikę złożoną ze śmietanki naszego przemysłu fonograficznego. Śmietanki, która nawet nie potrafiła bić porządnie brawo. Siedzieli tylko, zblazowani i pewnie czekali na zakończenie tej całej szopki, której wyniki były znane już dużo wcześniej. Nie powinno więc dziwić, że poziom ekscytacji czy napięcia na sali był praktycznie równy zeru. Co ciekawe, były występy na żywo, te jednak ograniczały się do wykonania utworów biorących udział w głosowaniu na piosenkę roku, wybieranej zresztą przez widzów (głosowanie SMS i nagroda pieniężna dla szczęśliwca – zjawisko, które ostatnio dość mocno dominuje telewizję). Wszystko to złożyło się na nudną jak flaki z olejem papkę.

Chyba tylko dla kontrastu pokazano na chwilę galę z wręczenia Fryderyków za muzykę klasyczną i jazz. Moim oczom ukazał się zupełnie inny widok – pełna sala (Fabryka Trzciny była dość opustoszała, wielkością też nie grzeszyła), orkiestra, kwiaty, przepych, radość. Aż dziw bierze, że to te same nagrody. Z drugiej jednak strony, jaka scena, taka gala. Polscy kompozytorzy są od dawna cenieni na zachodzie, że chociaż wymienię Pendereckiego. Darzy się ich czcią i szacunkiem, dlatego też cała otoczka tak wyglądała. O ilu polskich artystach muzyki rozrywkowej można powiedzieć to samo?

I tu docieramy niejako do meritum – jak rozdanie Fryderyków świadczy o naszym rynku muzycznym? O jego kondycji, znaczeniu, o postawie artystów i osób tym rynkiem rządzących. Przecież można było postarać się bardziej. Kiedyś potrafili to osiągnąć (co widać na starych filmikach), teraz widocznie im się nie chce, albo też nie odczuwają takiej potrzeby. To zaś wpływa bardzo negatywnie na samą rangę nagrody – rangę, dodajmy, i tak dość już kwestionowaną. To też wpływa na nasz rynek muzyczny, który powoli wszyscy zaczynają olewać.

sobota, 18 kwietnia 2009

Kołysanka

Dzisiaj będzie troszkę inaczej. Zawsze chciałem wrzucić tutaj jakiś swój własny utwór i teraz właśnie tak się stanie. Jakość jest taka, jaka jest, ale niestety nie mam możliwości nagrania żywej gitary basowej - zamiast niej posłużyłem się Guitar Pro. Sam utwór zaś powstał dziś rano pod wpływem kilku ostatnich dni. O wiele lepiej oddaje on moje samopoczucie, niż najdłuższa nawet notka.

Ściągnij: Kołysanka dla...

Mam nadzieję, że się Wam spodoba.

czwartek, 9 kwietnia 2009

Jakież to proste

© Chris Browne.
Ściągnięte z
hagardunor.net

wtorek, 7 kwietnia 2009

Podróż...

Właśnie sobie uświadomiłem, jak bardzo lubię podróżować. Nawet nie chodzi o sam cel podróży, miejsce, do którego się zmierza. Najważniejszy jest fakt przemieszczania się i wszystko to, co dzieje się dookoła. I to zarówno w sensie metafizycznym, jak i takim typowo realnym.

Co ciekawe, najwięcej przyjemności czerpię z podróżowania samemu. Nieważne, czy jest to spacer, podróż autobusem czy też pociąg - ważne, że jestem sam i mogę się skupić na samym sobie. Jeszcze jak pora roku napawa energią, to już w ogóle jest fajnie. Do tej pory brakuje mi codziennych podróży do i z Rybnika. Wczesne jeżdżenie na uczelnię, późne wracanie miało w sobie coś mistycznego. Częste przysypianie w autobusie (i pobudki, gdy człowiek czuje się, jakby był zawieszony pomiędzy snem a jawą), czytanie tekstów, których nie przerobiło się wcześniej, czasami spotkanie kogoś znajomego. O tak, brakuje mi tego. Brakuje mi tego, jak podróż zawsze mi się dłużyła... a i tak zawsze byłem zdumiony, że już dojeżdżam do mojego, ostatniego na trasie, przystanka. Zresztą, Rybnik do tej pory wydaje mi się nieco innym światem, oddzielonym od życia codziennego cienką warstwą mgły, za którą czai się zupełnie inny świat. Świat, w który można uciec.

To wszystko niestety już nie wróci. Czuję, że wrastam w jedno miejsce -nawet pomimo tego, że rozerwany jestem na dwoje. Wszystko pewnie przez to, że jak już jestem w tym jednym miejscu, to nie przemieszczam się z niego, nie uciekam. Jak jestem w domu, to jestem w domu. Podobnież, nie jeżdżę codziennie pomiędzy Katowicami a Sosnowcem... A szkoda. Może to i mało praktyczne, ale kusiłoby mnie dojeżdżać na uczelnię z Kato - tylko po to, by spędzić te 40 minut w zatłoczonym busie i mieć tę chwilkę tylko dla siebie, gdzie nigdzie nie trzeba się spieszyć, człowiek zaś może się skupić.

Wszystko to przyszło mi do głowy teraz, gdy słucham jednej takiej ścieżki dźwiękowej. Dla mnie ścieżki powrotów, wspomnień, podróży. Wspomnień związanych z grą, z której ona pochodzi. Wspomnień związanych z podróżami, kiedy to ona często gościła u mnie w słuchawkach. W końcu wspomnień wszystkich wyimaginowanych podróży, myśli, marzeń, skojarzeń, jakie pojawiły się w mojej głowie podczas jej słuchania. To wszystko dzięki tej jednej ścieżce dźwiękowej... Wspaniałe uczucie, od razu robi się cieplej.


niedziela, 29 marca 2009

Zmiana czasu

Dziś zmienialiśmy czas o godzinę (dla nieuświadomionych - zła pora nadawania w TV to nie jest błąd programu telewizyjnego). Zwykle podchodziłem do tej zmiany dość krytycznie. W końcu mamy mniej czasu. Na wyspanie się, na zrobienie tego, co musimy, czy też tego, co chcemy. Wszystko mija nieubłaganie szybko, bo nie potrafimy się dostosować do zastanych warunków. W końcu nadal tkwimy w innym uniwersum - tym o godzinę wcześniej.

A jednak dziś dostrzegłem pozytyw w zmianie czasu. Zły dzień skończy się szybciej, ustępując miejsce lepszemu jutru... zbawiennie prędko.

sobota, 28 marca 2009

Światełko

Jak mówi stare, mądre przysłowie: Nie ma tego dobrego, co by na złe nie wyszło. I, jak to przysłowia mają w swoim nieładnym zwyczaju, spełniło się całkiem mocno... Za mocno, jak na mój gust. Widać sielanka nie może u mnie trwać zbyt długo i zawsze coś musi się popsuć, ja zaś lecę na łeb na szyję z wyżyn nieba aż po same dno piekieł. Że też przy takim upadku sobie karku nie skręcę.

A jednak, gdy wydaje się być beznadziejnie, gdy człowiek nie wie co robić, bo wszystko dookoła go przytłacza - wtedy ktoś zapala świeczkę, po czym przybliża się, by wskazać drogę, a przynajmniej by otulić ciepłem światła. Dzisiaj coś takiego mi się zdarzyło, ktoś dla mnie ważny (cokolwiek by się nie działo) właśnie to zrobił - i to w sposób, którego zupełnie się tego nie spodziewałem. A ja wyśpiewałem chyba wszystko. Na pewno więcej, niż na spowiedzi. I choć w naturze nic nie ginie - trochę zmartwień dołożyłem tej osobie - niemniej wiem, że z chęcią przyjmie ich więcej. Wspaniale jest mieć takie światełka w życiu. Trzeba ich strzec, jak największego skarbu. Ja mogłem to dzisiejsze stracić, a jednak świeci ono bardzo mocno. Co najważniejsze - chce świecić.

Nie zmienia to oczywiście faktu, że nadal nie wiem, jak zaradzić swoim problemom. Boję się nieco, że wszystko popsuję jeszcze bardziej i wyjdzie nie tak, jakbym tego chciał. Ale takie lęki są chyba naturalne, szczególnie, jeśli komuś zależy. Pożyjemy, zobaczymy. Pociesza mnie fakt, że jest chyba lepiej, niż w zeszłym tygodniu.

czwartek, 19 marca 2009

Uciszanie śpiewających

Kolejny dzień z Ulverem... Kto by pomyślał, szczególnie, że słucham jednej EPki na okrągło. Ale widać taki mam właśnie nastrój. A jakaż to płyta? Silencing the Singing moi mili. Uwielbiam tę płytę. Jej przekaz emocjonalny jest nad wyraz prosty, spójny i celny. Tytuł jest bardzo adekwatny, gdyż jedyną osobą w niej zawartą jest milczący słuchacz. Tak właśnie, nie ma tu śpiewu, recytacji, czegokolwiek z użyciem ludzkiego głosu. Jst tylko muzyka, choć nie tworzona tradycyjnymi metodami. Obok syntezatora i perkusji występują różne, dziwne odgłosy, które komponują się w niesamowitą, emanującą uczuciami mieszankę. Nie ma tu jakiejś wielkiej różnorodności, tak na prawdę wszystko jest zapętlone, wszystko się powtarza... Lecz gdy porządek ten zostaje zaburzony, nie można już przejść obojętnie.

Darling, didn't we kill you? - pierwszy utwór na krążku z doskonałym tytułem. Zaczyna się od spokojnych dźwięków klawiszy, tylko gdzieś w tle coś tam buczy. Niemniej, z każdą sekundą przybliża się chwila zdziwienia, niepewności, niepokoju. Rytmiczne uderzenia perkusji kontrastują z niepokojącymi dźwiękami syntezatora, niezbyt wyeskponowanymi, a jednak słyszalnymi. Tak, jakby jakaś myśl, której nie chcemy do siebie dopuścić, wdzierała się do naszej głowy. Kochanie, czy my cię nie zabiliśmy?

Speak Dead Speaker - zdecydowany kontrast w stosunku do poprzedniego utworu. Spokojne dźwięki syntezatora i skrzypiec, ukrytych gdzieś daleko w tle, budują klimat. Często słychać też szumienie, jakby ktoś szukał stacji radiowej, ale nie potrafił znaleźć czegokolwiek w eterze. Dopiero po kilku minutach, gdy jesteśmy już praktycznie w połowie utworu, pojawia się uderzenia perkusji - spokojne, wywarzone... nie trwają zbyt długo, trzeszczenie narasta, a radio niczego nie odbiera. W końcu wszystko cichnie... To, co wyłania się z ciszy, to wyraźna melodia tworzona przez wspomniane już skrzypce. Już nic jej nie zagłusza, my zaś czujemy się, jakbyśmy trafili do raju. My zaś powoli, acz sukcesywnie się w nim zanurzamy.

Not Saved. Nie uratowany. Tutaj główne tło znów tworzy syntezator i jakieś dziwne efekty dźwiękowe. Ciągle jest spokojnie, nieco nieziemsko. Może to ten raj, do którego wędrowaliśmy wcześniej? Słońce na pewno świeci jasno, niebo jest bardzo błękitne a chmury płyną leniwie. Czasami rozbrzmiewa dźwięk gongu, który wynosi duszę jeszcze wyżej, ale też odmierza czas. W końcu muzyka zanika, jednak po chwili odradza się z jeszcze większą siłą, a raj jest bliżej nas, niż myśleliśmy. Jedynie czasami pojawiaja się jakieś trzeszczenie, które powinno wzbudzać niepokój, a jednak tego nie robi. No i są też odgłosy przypominające cofanie się, jakby ktoś puścił dany odgłos od tyłu. A jednak melodia, która rozpoczęła ten utwór, nadal trwa, nadal jesteśmy w raju, choć coraz bardziej zastanawiamy się, czy to wszystko jest prawdziwe, czy przypadkiem nie jesteśmy gdzieś indziej. W końcu cały ten świat zaczyna się rozpadać, jakby jego fundamenty nie wytrzymały i wszystko miało się rozpaść. A jednak motyw przewodni nadal się utrzymuje, aby w końcu ucichnąć. Pozostałości raju opadają w pustkę.

wtorek, 17 marca 2009

Ścieżka dźwiękowa

Muzyka to taki piękny twór, który wypełnia nasze życia. Nawet gdy żadne dźwięki nie wydobywają się z głośników czy słuchawek, w głowach często nam coś gra. Nie potrafimy wybić sobie z głowy jakiejś melodii, zapomnieć piosenki. Nie bez powodu powstało określenie muzyka duszy. Dlatego też się zapytam: czy zastanawialiście się nad istnieniem czegoś takiego jak soundtrack życia? Ścieżka dźwiękowa wydarzeń, które właśnie się dzieją, przemyśleń, sytuacji. Czy zdarzało wam się pomyśleć: "teraz pasowałby ten a ten utwór, ta i ta melodia?" Ja tak mam często.

Niemniej, jak to często bywa, do takie odczucia potrzeba odpowiednich warunków. W chaosie codziennego życia, bycia zaczepianym przez wszystkich i wszystko, skupiania się na świecie zewnętrznym jest to niemożliwe. Zwyczajnie nie da się wtedy myśleć o muzyce świata, gdyż jest zagłuszana. Niemniej, gdy skupimy się na sobie i na własnej recepcji świata, gdy nic nie stara się nam przeszkadzać... wtedy jest szansa ją usłyszeć. Powiedzieć sobie "tak, ten utwór dobrze oddaje tą sytuację." Czemu sięgam do utworów mi znanych? A czemu by nie? Przemieniam pewne bodźce w bodźce innego rodzaju, które to o wiele mocniej na mnie działają. Zresztą, istnieją całe płyty, które nadają się na takie ścieżki dźwiękowe.

Taką płytą jest Perdition City Ulvera. Nad magią muzyki tego zespołu już się rozpisywałem, więc pozwolę sobie pominąć tę kwestię i przejść od razu do meritum, czyli samego albumu. Nie spodziewałbym się, że właśnie go opiszę jako pierwszy z ich dyskografii – w końcu nie jest moim faworytem. A jednak, jest w nim coś, że w pewnych sytuacjach działa na mnie, jak nic innego. To właśnie te momenty, gdy najlepiej słychać muzykę. Zresztą, nawet sam podtytuł płyty, Music to an interior film, mówi wszystko. Muzyka do wewnętrznego filmu, muzyka tego, co dzieje się w środku nas. Gdy jesteśmy sami, gdy nikt nam nie przeszkadza, wtedy dźwięki z tego albumu trafiają prosto w serce. Szczególnie gdy jest już noc, ulice są opustoszałe, my zaś idziemy sami ulicą, słuchawki w uszach, Perdition City. Efekt murowany, czasami nawet serce zaczyna szybciej bić. Zasługa to lekko jazzujących rytmów, które nierzadko rozkręcają się dość powoli, by w końcu przygnieść nas klimatem. To, co w niej zabija, to przestrzeń. To jest płyta drogi, w której wędrujemy ścieżkami wyobraźni. Nie ma w niej miejsca na duszności, jest tylko przestrzeń miasta i my, napawający się nią ludzie. Lekko jazzujące rytmy i wyszukana elektronika dopełniają wszystkiego.

Album ten naprawdę warto poznać, choć słuchanie go w domowym zaciszu nie daje całej tej satysfakcji. Gdy będziecie musieli gdzieś iść, wrzućcie go na swojego playera i włączcie. Efekt murowany, przeżycia niezapomniane. Taki właśnie jest ten album Ulvera.

środa, 11 marca 2009

Pomysł

Jak to zwykle bywa, gdy trzeba myśleć nad czymś ważnym, myśli się o wszystkim innym, tylko nie o tym co trzeba. Tak też jest w moim przypadku, jednak tym razem chyba będzie to myśl produktywna. Czemuż to tak? Ano dlatego, że wpadł mi do głowy pewien projekt.

Wszystko zaczęło się wczorajszego popołudnia, kiedy to myślałem nad dołączeniem do tego bloga licencji "Creative Commons." Niestety, jest to niemożliwe ze względu na tłumaczenia, które się tu znajdują. Trochę szkoda, tym bardziej, że to m.in. nad uznaniem mojego autorstwa tych translacji mi zależało. Pomijam już sam fakt ułatwienia dostępu do tekstu czy też jego zrozumienia.

Co by jednak było, gdyby zająć się tłumaczeniem ogólnodostępnego dobra kulturowego? W tzw. public domain znajduje się mnóstwo tekstów, które nigdy nie zostały/zostały dawno temu przetłumaczone, bądź też ich przekłady są trudno dostępne. Czemu by tego nie zmienić? I tu właśnie pojawia się mój pomysł - projekt, który skupiał by ludzi chętnych do tłumaczenia takich tekstów i udostępniania ich w internecie na licencji Creative Commons. Innymi słowy, każdy chętny mógłby za darmo zapoznać się z przekładem danego tekstu. Idea wydaje się wspaniała, ciekawe co będzie w rzeczywistości. Ciekawe, czy uda się coś takiego zorganizować. Ciekawe, czy to będzie działać.

Może wkrótce się o tym przekonamy.

wtorek, 10 marca 2009

Wiosenne porządki

3GB muzyki to naprawdę dużo. Taka myśl mnie naszła podczas dzisiejszej reorganizacji na moim mp3 playerze. A wszystko przez to, że wiosna idzie. Wyjrzałem za okno, a oczy me ujrzały słoneczko, ciało me poczuło przyjemny, chłodny wiaterek. Tak właśnie, wiosna idzie, choć do kalendarzowego przejścia zostało jeszcze dziesięć dni, a i pewnie nie raz będzie lało jak z cebra. Byle nie było śniegu.

Tak czy inaczej, jak to na wiosnę bywa, ludzie często biorą się za porządki. Wyrzucają rzeczy stare i niepotrzebne, by zrobić miejsce na rzeczy nowe i (często) niepotrzebne. Mnie też tknęło coś takiego, choć nie w kontekście przedmiotów, a muzyki. Postanowiłem wywalić z mojego odtwarzacza większość nutek, których słuchałem przez zimę i zastąpić je czymś naprawdę wiosennym, napawającym energią, odzwierciedlającym chęć życia. Z tego też powodu poleciały przeróżne Tiamaty, dużo Moonspella, Black Sabbath, Lifelover i wiele innych. Usunęłem też wiele albumów, których słuchałem zdecydowanie za długo. Ich miejsce zajęli Beastie Boys, Slayer, Amazing Atomi Activy Drinkersów (dla mnie bardzo wiosenno-letni album, poza tym zwróćcie uwagę na aliterację tej części zdania). Nowy Tankard, dużo grindcore'u (który może nie jest jakiś specjalnie wiosenny, ale żywiołowości odmówić mu nie sposób) – to wszystko trafiło do mnie na odtwarzacz. W końcu trzeba dać szanse zespołom i albumom, których dawno się nie słuchało.

Niemniej, wybieranie coraz to kolejnych zespołów zaczęło sprawiać mi trudność. Coraz ciężej było u mnie z wyborem. Co się nadaje na taką pogodę, a co nie? W końcu nawet kilka starych rzeczy wróciło (choćby Wildhoney), nawet pomimo tego, że starałem się unikać smutów. Doszło do tego, że nie zapełniłem całego swojego odtwarzacza... Na upartego obyłbym się bez tych 2GB z karty SD , którą mam włożoną w odtwarzacz. Ale może to i lepiej – bardziej skupię się na tym, co mam zgrane. Lepiej poznam tę muzykę. Nie będę miał aż takiego problemu z wyborem. I tak większości rzeczy, jakie mam na empetrójce, nie słucham, ograniczając się do kilku albumów puszczanych na okrągło. A tak, to może polubię coś bardziej, niż dotychczas. Już dawno przekonałem się, że mój odtwarzacz kreuje moje gusta o wiele mocniej, niż komputer – pewnie dlatego, że zawsze jest ze mną. Dlatego, że nie mam na nim takiego wyboru.

Zresztą, 3GB muzyki to bardzo dużo. Nawet teraz, niezapełniony do końca, zapewnia mi 18h 46 min. i 3 sek. muzyki - więcej, niż można przesłuchać za jednym razem. W końcu liczy się jakość, nie ilość. A to właśnie o ten nieokreślony współczynnik jakości i o charakter chodziło mi, gdy postanowiłem zreorganizować zawartość mojego mp3 playera.

Najpiękniejsze słowa

Jakiś czas temu zdarzyło mi się (a czemu by nie?) usłyszeć chyba najpiękniejsze słowa na świecie. Na pierwszy rzut oka nie było to nic nadzwyczajnego, nie był to też banał, jakich pełno w telewizji. Nie było to nic, na co każdy mógłby wpaść. Nie było w tym za dużo czegokolwiek. To było tylko kilka słów, a jednak były one tak piękne, że chciałbym słyszeć je cały czas?

Wiecie cóż to za słowa? Domyślacie się? Jeśli tak, to nie musicie czytać dalej. Jeśli nie, to zapraszam, ja wam powiem.




Chcę poznać twoją muzykę.



Tak one brzmiały. Bo czy jest coś piękniejszego, niż muzyka? Czy jest coś wspanialszego, niż możliwość dzielenia się nią?

Śmiem w to wątpić.

niedziela, 8 marca 2009

Okładka

Moje stereotypowe pojmowanie muzyki właśnie legło w gruzach. Ja ogólnie wiem, że nie należy oceniać książki po okładce i nie raz można się przejechać, niemniej istnieją pewne standardy wizualne, których się nie przekracza – przynajmniej w metalu. Jak białe adasie, to thrash. Jak skórzane gacie i corpse-paint, to bleczur. Bojówki są typowe dla deathu... itd. Światopogląd prosty, jak budowa cepa, niemniej strasznie trafny – bo choć są odstępstwa, to można by je określić minimalnymi. Zresztą, nawet jeśli to się nie zgadza, to metala tak czy siak się rozpozna.

Tak było do dzisiaj. Bo co ja tutaj mam? Trzy (na focie cztery) miłe, nawet urodziwe Japoneczki, które wyglądają, jakby urwały się z jakiejś starszej wersji Morning Musume. Bo cóż groźnego może być w tych kolorowo ubranych dziewuszkach, których strona internetowa obfituje w róże, zielenie i żółcie?

Wszystko! Te panie miotą! Okładka okazała się nieadekwatna do zawartości, gdyż Japneczki grają grind core z domieszką death metalu. Palce lizać – o ile wcześniej się ich nie straciło, gdyż debiutancka płytka jest ostrzejsza, niż katowski miecz. Gęste gitary, ciągłe blastbeaty i niszczący wokal – od ciężkiego growlu po piski. Gdybym nie widział zdjęć tych pań na własne oczy, to ciężko byłoby mi uwierzyć, że tu kobieta śpiewa. Tak, wiem, są różne Totemy czy inne Arch Enemy, niemniej kobiecy growl przeważnie da się rozpoznać. Tu tak nie ma.

Zaskakujące jest to, że panie nie stylizują się w żaden sposób. Są po prostu sobą – nie robią nawet głupich min. One naprawdę wyglądają jak zespół pop, a tu proszę bardzo. Swoją drogą, w Japonii naprawdę chodzą do góry nogami, skoro ktoś taki gra (co oznacza też, że słucha) grind core'u. U nas byłoby to raczej nie do pomyślenia, a tam – proszę bardzo. Chcesz, to masz. I ja to kupuję!

A jakby ktoś był ciekawy, to panie nazywają się Flagitious Idiosyncrasy In The Dilapidation.
Linki dla Ciekawych: strona oficjalna || myspace || live

środa, 4 marca 2009

Odbicie w lustrze

Kolejne nuty, po uciecze z membran głośników, wbijają się w mój umysł. Już dawno zamierzałem napisać o Björk, a jednak do tej pory tego nie zrobiłem. Czemu? Ciężko mi to stwierdzić, ale strzelam, że dawno nie czułem się tak, jak teraz. Dawno nie miałem tego poczucia, że chcę się podzielić tym wszystkim, co czuję w jej muzyce. Teraz nadszedł ten moment.

Björk jest jedną z tych artystek, które wszyscy znają. Można nie mieć pojęcia o muzyce, którą tworzy, ale nie znać Björk? Nie mieści mi się w głowie. Niemniej, powód dla jej znaczenia jest mi do tej pory nieznany. Wiem tylko, że jest wręcz uwielbiana - zarówno przez osoby zakochane w alternatywnych brzmieniach, jak i tych, którzy przyjmują wszystko jak leci. Ona po prostu jest i tworzy swoje, co nie zawsze trafia we wszystkie gusta... Niemniej, ktoś musi lubieć jej muzykę, nawet tę dziwną, mocno eksperymentalną.

Ja nie jestem tak awangardowy i uwielbiam głównie jej stare oblicze, czasy płyty Debut. Płyta to dziwna, z jednej strony bardzo rytmiczna, melodyjna, z drugiej zaś nieco minimalistyczna. Proste instrumenty, jakieś dźwięki dodające nastroju i jej głos - czysta autostrada przeżyć. Jej serce się otwiera, uczucie podróżuje drogą usta-uszy i trafia w nasze serca. Taka jest ta płyta, nie ma żadnych zbędnych wiadomości, które mąciłyby ten przekaz.

Wielokrotnie pisałem, że czyjaś muzyka trafia w moje odczucia. Tu jest odwrotnie - to moje odczucia trafiają w muzykę Björk, dopasowują się do nich. Gdy ona się smuci, ja się smucę. Gdy ona tęskni, ja tęsknię. Troszkę alkoholu i nagle czuję się zespolony z dźwiękami, które wydobywają się z głośników; z uczuciami, które wydobywają się z jej serca. W końcu człowiek czuje się, jakby wysłuchiwał własne odbicie w lustrze... mimo, że to odbicie wcale nie musi być jego.

Rock the Internet

Dziś jest dzień chodzenia na łatwiznę. Z tego powodu, zamiast pisać coś nowego, wrzucam recenzję Popmundo. Napisałem ją na potrzeby Tawerny RPG, a znaleźć ją można w najnowszym numerze tegoż zinu. Tam też bogatsza jest ona o obrazki (autorstwa Bazyla) i rubryczkę z oceną. Tu zaś jest sam tekst. Życzę miłej lektury.


Któż choć przez chwilę nie marzył o zostaniu gwiazdą muzyki? Sława, pieniądze, olbrzymie ilości fanów i my w centrum tego wszystkiego. Takie marzenia pojawiały się, mniej lub bardziej otwarcie, w głowie chyba każdego z nas. Oczywiście, potem życie weryfikowało takie rzeczy – w końcu nie każdy ma talent, zapał czy też chociażby odpowiedni instrument. A mimo wszystko coraz to nowe rzesze młodych zakładają zespoły, próbują coś tworzyć, nagrać domowym sumptem, grać jakieś koncerty. Gdy szczęście się do nich uśmiechnie, starają się wypłynąć na nieco szersze wody show businessu, by gdzieś tam, w dalekiej przyszłości, być w stanie zapalić swoją malutką gwiazdkę w konstelacji sław. Jednak co z tymi wszystkimi, którzy chcieliby choć przez chwilę poczuć się jak gwiazdy, a jednak nie mogą? Ano wtedy z pomocą przychodzi np. karaoke – melodia, mikrofon, i już możemy dać swój mały recital. A gdy to nie wystarcza, zawsze można pójść na konkurs air-guitar – czyli turniej grania bez instrumentu, za to ze skakaniem, tarzaniem się, machaniem głową itp. Co jedank, gdy się wstydzimy, bądź też Bozia poskąpiła i takich zdolności? No więc jest też trzeci sposób, dla którego nie trzeba się nawet ruszać sprzed komputera. A nazywa się on Popmundo.

Popmundo jest komputerową grą RPG, stworzoną w 2004 r. przez szwedzką firmę Extralives AB, znaną pewnie niektórym z innej popularnej gry – Hattricka. W Popmundo gra się na podobnej zasadzie – jest to tzw. browserówka, czyli gra przez przeglądarkę internetową. Jednak nie jest to kolejny produkt bazujący na silniku Vallheru, a coś absolutnie nowego. Coś, co da nam możliwość zmagania się nie ze smokami i dziewicami, a z czymś o wiele gorszym – z potworem zwanym przemysłem muzycznym.

Całą przygodę rozpoczynamy od wykreowania naszej postaci. Ważne jest, by wybierać mądrze, gdyż później nie będziemy mieli możliwości zmienić naszego alter ego. I tu pierwsza (nieco niemiła) niespodzianka. Po wyborze miasta mamy do dyspozycji już gotowe, losowo utworzone postacie. Nie możemy nawet nazwać naszego bohatera. Niemniej jednak brniemy dalej, gdyż nie warto zrażać się taką błahostką. Niestety, dalej nie ma już nic poza samą grą – żadnych statystyk, umiejętności, zdolności itp. O co więc chodzi? W końcu to miało być cRPG, a nawet nie mogę wykreować swojego bohatera… Jak już wspominałem, gra jest zupełnie inna, także pod tym względem. Każdy zaczyna z postacią o bazowych cechach i dopiero w trakcie gry je rozwija. Najpierw, dwa razy dziennie przez trzy tygodnie dana osoba dostaje 2 Punkty Doświadczenia, by móc w ten sposób rozwijać swoje cechy. Punkty te warto rozdysponować mądrze, gdyż później będzie się je zdobywać bardzo mozolnie. Na razie jednak jesteśmy na początku. Nasza postać ma cechy na niskich poziomach, nie posiada pieniędzy, umiejętności i ogólnie nie wie co robić. Bo przyznać trzeba, że gra należy do skomplikowanych w obsłudze – szczególnie na początku, gdy nie wie się co gdzie zrobić, w którym miejscu przycisnąć czy co połączyć. Ba, nawet będąc zaawansowanym graczem, można mieć z tym pewne problemy, ale na szczęście mamy mamę. Mama to taka osoba, która nie wypuści nas źle przygotowanych. Z tego też powodu ma dla nas listę życzeń, których wykonanie nie tylko sprawi, że będzie z nas dumna, ale też doskonale przygotuje nas do naszych pierwszych kroków w grze. I naprawdę warto czytać jej rady, gdyż cała gra potrafi być zagmatwana.

Jak już wspomniałem, na początku, dwa razy dziennie, otrzymuje się PD. Owa fraza dwa razy dziennie to tak po prawdzie słowo klucz w tej grze, gdyż oznacza ono tzw. update'y – momenty, w których pewien cykl kończy się i pojawiają się jego efekty. Gdy np. ćwiczymy na siłowni, pozytywne efekty tego zabiegu pojawiają się właśnie po aktualizacji. Co ważne, ów proces dotyczy tylko rzeczy, które ciężko zdefiniować w czasie. Wszystko inne toczy się w czasie rzeczywistym. Tak właśnie, nie ma żadnych tur czy innych wynalazków – jest pełen real-time, to, co robimy, z kim robimy i gdzie robimy, ma bezpośredni efekt na samą grę. Warto też wspomnieć, że wszelakie osoby, jakie spotykamy, to także żywe osoby. Żadnych NPC.

Jako się rzekło, w grze chodzi o muzykę. Tak więc po poczynieniu pierwszych kroków możemy założyć swój własny zespół albo też dołączyć do innego, już działającego. W pierwszym przypadku możemy zdecydować się na granie solo albo też zaprosić swoich znajomych do gry z nami (bardzo popularne rozwiązanie w grze), w drugim często potrzebujemy odpowiednich umiejętności, żeby ktoś się nami zainteresował. A trzeba przyznać, że w kwestii muzycznej wybór jest całkiem duży – od metalu do country, przez co każdy powinien znaleźć coś dla siebie. Żeby było jeszcze ciekawiej, możemy jeszcze wyspecjalizować nasz zespół i np. grać same utwory acid jazzowe. Oczywiście, można także wprowadzić pewne zróżnicowanie – wszystko zależy od własnego widzimisię. W zależności od tego, co gramy, będzie wzrastać nasza sława. Wiadomo, na sławę trzeba zapracować, a na początku najłatwiej to zrobić grając jakiś popularny gatunek muzyki i coverując znane utwory. W końcu każdy zaczynał od grania coverów.

Niemniej, gra nie ogranicza się tylko i wyłącznie do grania muzyki, czasami wręcz można uznać ten aspekt za drugorzędny (i wiele osób tak właśnie robi). Z systemem osiągnięć, olbrzymimi możliwościami indywidualizacji naszej postaci (począwszy od ubrań, przez tatuaże, na wykonywanym zawodzie skończywszy) oraz rozbudowaną społecznością wiele osób decyduje się zostawić przemysł fonograficzny w spokoju i zacząć realizować się na gruncie społecznym – a to jako strażak, burmistrz, przedsiębiorca czy też przestępca. Można również skupić się na przekazywaniu swoich umiejętności innym, pisaniu artykułów do fikcyjnego czasopisma albo też wyłącznie na dyskutowaniu na wbudowanym forum, gdzie można rozmawiać, flirtować, kłócić się itd. Jak widać, możliwości jest dużo.

Niestety, nie ma róży bez kolców – bo choć gra jest darmowa, to wiele z opcji wbudowanych jest w specjalny pakiet VIP, który niestety już swoje kosztuje. Tak więc jeśli ktoś chce mieć np. dzieciątko i kochającą żonkę, to niestety musi już zapłacić. Koszt to coś koło 100 zł na rok – cena może nieduża, ale mimo wszystko znacząca. Bo choć z powodzeniem da się grać bez pakietu, to jednak gra z VIP-em nabiera rumieńców.

Tak czy inaczej, żaden płatny pakiet nie sprawi, że będziemy się dobrze bawić, jeśli nie jesteśmy wyposażeni w wyobraźnię. Właśnie tak, bez niej ani rusz. Wszystko dzieje się w wirtualnym świecie, a przekazywane jest nam głównie za pomocą tekstu. Bo choć można wkleić zdjęcie miejsca czy osoby, to jednak statyczne obrazki są jedynie pomocą. Cała reszta, przebieg koncertów, kształt utworów czy przebieg randki odbywa się już tylko i wyłącznie w naszych głowach. Bez tego całość będzie zwyczajnie nudna.

Na zakończenie dodam, że naprawdę warto spróbować zagrać w tę grę. Ja w nią gram już około półtora roku, co nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się w przypadku browserówki. Podobnie jest u wielu innych osób, także z Tawerny RPG. Trzeba tylko pamiętać, żeby nie zrażać się początkowymi trudnościami. To prawda, że są dokuczliwe, a człowiek jest absolutnie skołowany, jednak z czasem i z pomocą innych, bardziej doświadczonych graczy, można zacząć czerpać dużo satysfakcji i przyjemności z prowadzenia swojego alter ego. W końcu kto z nas nie zazdrościł gwiazdom muzyki? Popmundo daje nam okazję, by się nimi stać. Choć przez chwilę.

piątek, 27 lutego 2009

Czas

Taka krótka myśl chwili:

Najstraszniejszy w czasie nie jest fakt, że mija on nieubłaganie. Najstraszniejsze jest to, jak łatwo się go marnuje.

czwartek, 26 lutego 2009

Crawley'e nie słuchają poezji śpiewanej...

…chyba, że jest to Jaromír Nohavica. Kolejny wykonawca, który pasuje do mojego gustu muzycznego jak pięść do nosa. Kolejny wykonawca, który do mnie przemawia, a ja wszystkie słowa przyjmuję. Kolejny wykonawca, którego nauczyłem się w akademiku. Wszystko przez album Divné století (swoją drogą, z jego twórczości mój ulubiony) i niezastąpionego Tymka.

W sumie nie wiem, co takiego jest w muzyce, którą tworzy. Na pewno jest to bardzo melodyjne, przepełnione melancholią i tęsknotą za czymś, co przeminęło (znowu). Może to dźwięk gitary, nieprzesterowanych sześciu strun, który bardzo lubię (choć mniej, niż kąsanie elektryka). Ewentualnie mogą to być uczucia przekazywane głosem Jarka – tak piękne, od radości, aż po alkoholowy smutek. Może są to teksty, gdzieś na granicy zrozumienia i niezrozumienia, gdy łapie się co trzecie słowo z obcego języka, a i tak nie można być pewnym, czy jest to dobre znaczenie. Naprawdę nie wiem.

Wiem za to, że uwielbiam go słuchać. Nie w każdym momencie, wiadomo. Niemniej, gdy najdzie mnie ochota na tego typu klimaty, Nohavica sprawdza się doskonale. Tak, jest to muzyka dołująca, choć nie tak bardzo, jak Waits. Może dlatego, że często w tym wszystkim wyczuwa się nutkę optymizmu – "będzie lepiej" Jarek stara się nam mówić. "Teraz zaś śpijcie, ja wam zaśpiewam kołysankę." I ja jej słucham.

Wszystko zginie

Jedną z charakterystycznych cech ludzkich jest wręcz chorobliwa wiara w koniec wszystkiego. Koniec Świata pojawiał się i (nadal się pojawia) w wielu religiach – najlepszym i najbliższym nam przykładem jest Chrześcijaństwo i jego oczekiwanie na Dzień Sądu, choć dla mnie ciekawszym przykładem jest skandynawski Ragnarok, podczas którego dojdzie do ostatecznej bitwy, w której zginą absolutnie wszyscy. Czemu jest to dla mnie ciekawsze? Bo wizja chrześcijańska jest optymistyczna, ta zaś przesiąknięta jest głębokim pesymizmem, że wszystko i tak jest stracone.

I choć daleki jestem od krytykowania tych wierzeń (ba, sam wierzę w Sąd Ostateczny), niemniej zaskakujące jest to, jak ludzie pragną mieć koniec świata – nawet, jeśli są niewierzący. Nazwaliśmy to z Tymkiem ateistyczną eschatologią, choć bardziej adekwatne byłoby określenie eschatologia naukowa. Czym ona się charakteryzuje? Maniakalnym wręcz zaprzątaniem sobie głowy końcem świata, którego objawów jest wiele. A to kalendarz majów się kończy, a to Nostradamus coś przewidział, ewentualnie pieprznie w nas kometa. Tak ni stąd, nie zowąd. Telewizja tylko podsyca te przeczucia, co chwilę pokazując programy prezentujące jakiś wielki kataklizm – wszystko oczywiście opatrzone realistycznymi ujęciami filmowymi (hello Discovery!). Nawet głupi program telewizyjny co chwila reklamuje jakieś „filmy dokumentyalne,” w których to pokażą, że Warszawa zatonie, ludzie zginą a słońce zgaśnie. Szkoda, że to się stanie za miliony lat. Co jednak absurdalne, ludzie takie rzeczy oglądają i się tym przejmują. Może o zgaśnięcie słońca trudno się martwić, ale o kometę za piętnaście lat już nie. Żeby było śmieszniej, wszystko prezentowane jest tak, jakby to było pewne... A szansa jest nikła, wręcz zerowa. Czemu więc ludzie tak są tym zaaferowani? Ciężko powiedzieć.

Czasami odnoszę wrażenie, że człowiek musi żyć w stanie gotowości. Musi być przygotowany na to, że stanie się coś złego i będzie walczyć o przetrwanie. Kiedyś były to zarazy, potem wojny, atak nuklearny, atak terrorystyczny. Teraz czekamy na atak komety i kosmitów. Trochę to mimo wszystko nielogiczne.

Rzeka informacji

Obecnie ponoć mamy dobę informacji. Nie sposób się z tym nie zgodzić, gdy dzięki internetowi wszystko mamy pod ręką. Serwisy informacyjne dbają o to, żebyśmy byli na bieżąco. Wikipedia przechowuje całą wiedzę, także na te tematy, które nie są nam do niczego potrzebne. Google dba o to, żeby wszystko można było znaleźć. To, co łączy je, nazywa się informacją. Informacją, od której człowiek wydaje się ostatnio uzależniony. Nie potrafi bez niej usiedzieć, wytrzymać, wszystko musi wiedzieć. Oczywiście nie jest to wiedza na całe życie, tylko zwykłe zaspokojenie ciekawości, które zginie gdzieś w głębinach naszej pamięci. Wiem, bo obserwuję to po samym sobie – uwielbiam wynajdywać ciekawostki, babrać się w jakichś historycznych detalach, historiach języka itp, ale mało co mi z tego zostaje. Bo informacji jest coraz więcej i więcej, i więcej. W końcu nie da się tego ogarnąć.

I to jest ta refleksja, która mnie ostatnio ogarnia. Internet, a Google w szczególności (swoją drogą, internet=Gooogle, Google=internet, jeśli nie ma czegoś na Googlach, to prawdopodobnie nie istnieje), przemienia się w olbrzymie wysypisko śmieci. Znalezienie interesującej mnie informacji często jest niemożliwe, bo przykryta jest setkami niepotrzebnych stron, przypadkowych zbitków słów, fraz itd. Bardzo często mnie to zwyczajnie męczy, gdyż nie mam sił na absorpcję tego wszystkiego, mój organizm prowokuje odruch wymiotny i dreszcze. Niestety.

To, że internet jest śmietnikiem, widzę, między innymi, po frazach wpisanych w wyszukiwarki, dzięki którym ludzie trafili w to miejsce. Zwyczajnie szukali czegoś innego, jak choćby informacji i rozszczepieniu języka, czy informacji o Bataille'u. A tu figa, niekoniecznie to, czego szukali. Oczywiście, miło mi będzie, jeśli osobom tym spodobało się na tym blogu i teraz go odwiedzają regularnie, jednak nie w tym rzecz. Sprawa rozchodzi się o to, że obecnie naprawdę ciężko jest znaleźć potrzebną, wyczerpującą informację. Czasami sam zamykam się w azylu znanych mi stron i nie wychodzę dalej, z Googla korzystając głównie jako słownika/skrótu do stron, które chcę odwiedzić.

To, co napawa pesymizmem, to fakt, że będzie jeszcze gorzej. Internet wciąż się rozrasta, co oznacza wzrost śmiecia w internecie. W końcu jedyne, co pozostanie, to wyłączenie komputera i powrót do książek, encyklopedii, gazet... Ale może to nawet i lepiej.
"I don't wanna be your trash can" (Acid Drinkers, Private Eco)

środa, 18 lutego 2009

Deszczowy pies

Jeśli ktoś by się mnie kiedyś spytał, co zawdzięczam swojemu współspaczowi, na pewno miałbym duży problem z odpowiedzią. Niemniej, po kilku chwilach prawdopodobnie wypowiedziałbym dwa słowa. Tom Waits. Tak właśnie, taka powinna być odpowiedź. Bo choć słyszałem o nim wcześniej, ba, nawet moja siostra go wcześniej słuchała, to właśnie przez Tymka zacząłem go słuchać – najpierw pośrednio, poprzez Kazikowe interpretacje, później jednak dokopałem się do samego Waitsa. Tego, co na mnie czekało, nie da się prosto opisać.

Oczywiście do pokochania muzyki Waitsa musiał pojawić się odpowiedni moment. I tak też się stało – gdy czułem się bardzo źle, gdy nie widziałem żadnego sensu, pojawił się Waits ze swoimi dźwiękami, ze swoją muzyką. Doskonale wpasował się we wszystko to, co czułem/czuję. W jego muzyce znalazłem siebie.

Twórczość Waitsa jest typowo męska. Zachrypnięty głos, proste, dołujące dźwięki gitary, fortepianu czy akordeonu. Dołóżmy do tego liryki – związane głównie z miłością (przeważnie bardzo nieszczęśliwą), pijatykami, burdami, późnymi powrotami, itp., czyli typowo męskim życiem. Tu nie ma miejsca na rozpaczliwe wyznania pod balkonem, tu są ciężkie przemyślenia przy szklance whisky. Wszystko to przepełnia uczucie rezygnacji, przegranej, straty. I właśnie to do mnie tak trafiło. Gdzieś, w którymś momencie często identyfikuję się z postaciami, o których śpiewa – nawet pomimo tego, że moja sytuacja nie jest aż tak ciężka, jak ich. Daje mi to dużo, choć ciężko mi dokładnie określić przedmiot tego, co zyskuję.

Pewnie dlatego lubię Waitsa. Śpiewa on mnie, choć pewnie każdy facet mógłby tak powiedzieć o jego muzyce. Niemniej, gdzieś tam wewnątrz, gdy słyszę ten zachrypnięty głos, drga pewna struna we mnie. Są to wspomnienia, wyobrażenia, ideały, przemyślenia. Nie rzadko wpadam przy tym w doła, choć jest to też narkotyk – nie potrafię oderwać się od słuchania i Tom leci pół dnia, cały dzień, czasami tydzień. Bo ja też jestem deszczowym psem.

piątek, 13 lutego 2009

Święto nieszczęśliwych

Już jutro walentynki. Na pewno wiele osób cieszy się z tego powodu, wiele innych niekoniecznie. Niemniej, dla większości ludzi ten dzień ma na ogół jakieś tam znaczenie. Tylko jakie?

Cała otoczka walentynek przyzwyczaiła nas do tego, żeby postrzegać je jako dzień pełen radości i uczuć. Zakochani wyznają sobie miłość, związki potwierdzają swoje uczucia, niektórzy odbudowują to, co zostało naruszone. W końcu w walentynki wszystko zdarzyć się może. Przynajmniej to nam się wmawia, przez co ludzie przywiązuję przesadną uwagę do tego wszystkiego. Uwaga ta jest czasami tak duża, że może wszystko popsuć, zamiast pomóc – w końcu bywa i tak. Niemniej, wszystko obraca się wokół zakochanych...

No właśnie, zakochanych. Pary zakochanych. Nikt nie pamięta/nie chce pamiętać o tych wszystkich, którzy kochają nieszczęśliwie, bez odwzajemnienia, bez zrozumienia. Przecież to jest też ich święto – w końcu należą do osób trafionych strzałą amora, z tymże dla nich jutro będzie bardzo nieszczęśliwe. Niemożność bycia z kimś, kogo się kocha, będzie ich prześladować cały jutrzejszy dzień. W końcu na ten fakt bycia kładziony jest bardzo duży nacisk – tak duży, że wiele osób zwyczajnie tego oczekuje – nawet podświadomie. Do tego dochodzi cała mitologia związana z tym dniem, niby magicznym, kiedy wszystko może się zdarzyć, a uczucie zwycięży. Szkoda tylko, że to nie jest prawda. Tak więc, gdy różne pary będą chodzić do restauracji, kin, dyskotek itd., oni będą samotnie się włóczyć po ulicach. A nie daj Boże, obiekt ich uczuć jest z kimś w związku i jeszcze spotkają tę osobę – tragedia murowana.

Z wiadomych przyczyn pomija się ten smutny aspekt walentynek – w końcu ma być to dzień radości. Nieszczęśliwie zakochanym i tak się nie pomoże. Niemniej, warto czasami o nich pamiętać. W końcu to też ich święto.

czwartek, 12 lutego 2009

Jak muzyka...

I znowu będą tłumaczenia. Coś się ostatnio w nie wkręciłem, ale cóż zrobić? Tym razem będzie to Ulver, nad którego geniuszem już się rozpisywałem jakiś czas temu, tak więc wszystkich zainteresowanych odsyłam do tamtej notki. A cóż to za liryki przełożyłem? Są to dwa utwory z płyty Shadows of the Sun - płyty dla mnie wyjątkowej, gdyż jest to jeden z tych materiałów, który dociera do mnie w absolutnie każdym momencie, zawsze pozostawiając mnie w takim melancholijnym zawieszeniu. Głównym motorem tej płyty jest spokojny, głęboki, wyważony głos Garma, który śpiewa jak gdyby chciał nas położyć do snu. Muzyka tylko dopełnia ten efekt - minimalistyczna, bez jakichkolwiek niepotrzebnych, psujących atmosferę dźwięków. Co więcej, owy minimalizm przenika tutaj wszystko, łącznie z tekstami piosenek, które same w sobie są bardzo oszczędne w słowa, a mimo to są bogate w treść. Nie wiem jak będzie z Wami, ale do mnie ich słowa trafiają aż nadto.

Pełnia miłości
(Ulver - All the Love)

Boimy się rzeczy
Których nie rozumiemy

Moce

Dobra
I zła

Tego świata

Przeszłość
Przyszłość

Przyrzeczenia

Głupota
Tych, co umarli

Za nic

Zostawiając swoje żony
I swoje dzieci

Za miłość

Jedyną rzecz
Która czyni nas ludźmi



Jak muzyka
(Ulver - Like Music)

Chcę byś
Mi powiedziała

Kim jesteś
W swoich snach

Kto w nich jest
I czy jest to piękne

Jak muzyka

Czy wiesz
Jeśli to słowo

Czy jest to miłość

Czy boli
W środku

Jak muzyka

Czy słyszysz
Zanika

Będę swoją walentynką

Nasza-klasa mnie rozwala. Jak wiadomo, zbliżają się walentynki. Wstrzymam się od wszelakich komentarzy na ten temat, gdyż zwyczajnie nie ich nie obchodzę (choć mam w planach pewną notkę na ten temat). Zresztą, nie o komentarz wobec tego święta chodzi, a o coś zupełnie innego. Jak każda komercyjna burza, walentynki muszą mieć swoich przedstawicieli wszędzie. I tak telewizja, ulice, czasopisma, telefony komórkowe itp. powoli zapełniają się wszystkim tym, co z walentynkami związane. Internet nie jest tutaj wyjątkiem. Kilka kliknięc dzieli nas od obdarowaniem walentynką swojej ukochanej/swojego ukochanego. Nasza-klasa nie pozostaje tutaj wyjątkem.

Co jednak mnie zaskoczyło, serwis ten pozwala na wysłanie walentynki samemu sobie. WTF? Po co ktoś miałby to robić? Jednakże, gdy się trochę bardziej nad tym zastanowić, to ma to sens. Nie każdy jest w szczęśliwym związku. Nie każdy ma kogoś, kto o nim będzie pamiętał. W końcu jest całkiem dużo osób (w różnym wieku), którzy nigdy nikogo nie mieli. I dla nich jest właśnie ta opcja. Tak, to jest oszukiwanie, ale jak można zaimponować znajomym? Sam mam kumpla, który kiedyś nam ściemniał, że ma dziewczynę. Potem się z nią niby rozstał, a potem przypadkowo ją poznałem. Trochę niefart dla niego. Niemniej, doskonale to nakreśla sytuację. Jeśli ktoś jest w stanie kłamać w kwestii posiadania kogoś, to co go powstrzyma przed wysłaniem sobie samemu walentynki?

W anime pt. Love Hina też była taka sytuacja. Keitaro, główny bohater - obowiązkowo nieudacznik, łamaga i pechowiec, który nigdy nie miał dziewczyny - jest mistrzem w przyrządzaniu czekoladek (w Japonii jest tradycja, że na walentynki dziewczyny dają chłopakom czekoladki, najlepiej własnoręcznie przyrządzone) właśnie dlatego, że co roku sam sobie przyrządzał wypasiony słodki podarunek – wszystko po to, by móc wzbudzać zazdrość wśród innych facetów.

Jak łatwo popisać się w ten sposób przed innymi. I na pewno znajdzie się multum osób, które to zrobią. Tylko czy wtedy nie pogrążą się we własnej żałosności? Pewnie tak będzie.

Wykres

Po czym poznać, że mam kłopoty w życiu, nie potrafię znaleźć sobie miejsca czy ułożyć wszystkiego? Odpowiedź jest prosta – po moim blogu. I niekoniecznie mam na myśli tematykę – o nie. Bo choć często jest dołująca i dotyczy mnie samego, to zawsze staram się przemycić coś uniwersalnego w tym, co piszę. No dobrze, trochę wskazują one na to, jak się czuję, jednak nie jest to główny wyznacznik.

Więc co nim jest? Ano jest nim sama ilość notek. Im gorzej ze mną, tym więcej piszę. Naprawdę! Ostatnio wypluwam z siebie teksty niczym dobrze naoliwiony karabin maszynowy, co wcale dobrze o tym wszystkim wokół mnie nie świadczy. W pisaniu zaś mam swój azyl, swoją ucieczkę.

I taka jest chyba prawda. Lubię to robić. Daje mi to poczucie tego, że to wszystko coś znaczy, że ktoś chce czytać to, co piszę. Daje mi to przemyślenia na swój temat. W końcu sprawia, że jakoś mi lżej.

Oczywiście nie jest to najlepszy wykres, ale jak ktoś spojrzy na ilość postów przypadających na dany miesiąc, to zrozumie, o co mi chodzi. Bardzo szczęśliwy dla mnie okres wakacji praktycznie nie został udokumentowany. Prawie nic wtedy nie pisałem, miejsce to zaś zaczynało umierać.

Teraz zaś jest ze mną źle, więc miejsce to kwitnie. Już kolejny dzień wrzucam minimum dwie notki... Rzadko zdarzała mi się taka częstotliwość. Co więcej, jest połowa lutego, a ja już wyrównałem swój miesięczny rekord wpisów. Jest drugi miesiąc, a wyrobiłem już 3/5 poprzedniego roku. A tematów mi naprawdę nie brakuje. Mam strasznie dużo pomysłów na pisanie, niekoniecznie na tematy związane z moimi problemami. Tak więc jeszcze przez jakiś czas miejsce to będzie bogate w treść. Ewentualnie zmieni to pisanie magisterki, choć osobiście w to wątpię. Blog ten jest dla mnie odskocznią od codzienności, jak znów będę miał blokadę przy pisaniu swojego masterpiece, to ucieknę właśnie tutaj. Bo gdzie indziej?

I tak to właśnie wygląda. Na koniec zapytam się: czego lepiej mi życzyć? Jeszcze wielu pomysłów na pisanie i nieskończonego zapału ku temu, czy wręcz przeciwnie – żeby mi tego zabrakło? Nie musicie odpowiadać, ja znam swoją odpowiedź.