piątek, 29 października 2010

Pean technologiczny (A.K.A. CRW znów sobie popsuł laptopa)

Dzisiaj na blogu będzie pean pochwalny. Oto przedwczoraj, po raz trzeci, zalałem sobie laptopa. Pierwszy raz zalałem go sobie pomidorem z kanapki (wiem, pr0), drugi raz była to odrobina wody z sokiem, która się wylała z nakrętki trzymanej w dłoni. Mimo to, oba te przypadki były dość lekkie, gdyż zalaniu uległa tylko klawiatura, a pole rażenia było dość niewielkie. Wiadomo, problemy z klawiaturą były, które nota bene potem zlikwidowałem, o czym zresztą był wpis na blogu).

Teraz jednak było o wiele poważniej, bo zalaniu uległ cały laptop. Oczywiście, w normalny sposób stać się to nie mogło, bo tym razem przewrócił się słoik z kwiatkiem stojący na szafce nad lapkiem (słoik przewrócił się podczas otwierania drzwi). Tyle dobrze, że była to tylko woda, ale i tak poszło po całości. Od razu odłączyłem prąd, wyjąłem baterię, wytrzepałem wodę z lapka (ile się dało), wytarłem, wyjąłem klawiaturę do suszenia i odstawiłem resztę urządzenia w jakiś bezpieczny kont, co by se schło. Po godzinie-dwóch postanowiłem sprawdzić, czy lapek w ogóle się uruchamia, odpowiedzią zaś było: nie. No to trochę się tym przejąłem, bo i dane, i magisterka mogły pójść się jebać. Na moje szczęście jednak tak się nie stało, a laptop nazajutrz ożył (w sumie to już w nocy, po powrocie do domu, okazało się, że się uruchamia, ale dałem mu jeszcze kilka godzin na odpoczynek). Co więcej, wygląda na to, że nic nie uległo uszkodzeniu.

Cóż, nie wiem na ile pomogła moja szybka reakcja i ile było szans na działanie lapka. Wiem natomiast, że jeśli znów będę kupował sprzęt tego typu, to ponownie wybiorę Asusa. Poza słabą wytrzymałością baterii przez 3 lata laptop nie zawiódł mnie nigdy, a zdarzyło mu się nawet spaść podczas działania. Mówi się, że Asusy są wytrzymałe, ale teraz wiem to z własnego doświadczenia. Dlatego też gorąco sobie i Wam je polecam.

wtorek, 12 października 2010

Strumień życia i jego głosy

W dobie powszechnego dostępu do Internetu i informacji bardzo dużo mówi się na temat piractwa komputerowego, fonograficznego czy filmowego spowodowanego owym dostępem. Wielkie firmy fonograficzne i wielu artystów oskarżają miliony użytkowników o milionowe straty, inni artyści i użytkownicy bronią otwarcie głoszą prawo do powszechnego dostępu do kultury, ogłaszają coraz to nowe badania nt zbawiennego wpływu piractwa na sprzedaż płyt itp, mówią o prawie do wypróbowania danego produktu przed zakupem. Torrenty, będące wręcz współczesnym symbolem (czy nawet synonimem) piractwa, ciągle znajdują się na pierwszym planie tej batalii, coraz to bronione i atakowane, atakowane i bronione. W końcu dojść można do wniosku, że pobieranie z Internetu treści objętej prawem autorskim oznacza utratę czegoś przez kogoś, kradzież, czy innego typu przestępstwo lub czyn niemoralny. Można też dojść do wniosku, że jest to święte prawo konsumenta, czy nawet człowieka, realizowane w ramach dostępu do dóbr, których nie można określić pieniędzmi.

Często jednak się zapomina, że Internet oferuje w pełni legalnie i za darmo dużo dobrego. Dawno temu wspomniałem o profesjonalnym filmie udostępnionym na licencji CC, jednak jest to dość rzadkie zjawisko. O wiele częściej można się natknąć na gry i, przede wszystkim, muzykę. Okazuje się, że jest wielu artystów wywodzących się z różnych środowisk i wykonujących różne gatunki muzyczne, którzy postanawiają podzielić się swoją twórczością z innymi. Bez żadnych opłat, dodatkowych warunków itp. Wiadomo, różny jest poziom tego typu produkcji; często są one w najlepszym przypadku półamatorskie, zdarzają się jednak istne perełki. Nagrania wydane w pełni profesjonalnie, gotowe do nagrania na nośniki czy trzymania na dysku, ze wszystkimi bajerami pokroju okładek itp. Dzieła pasjonatów, którzy postanowili dać coś nie prosząc o nic w zamian.

Takim projektem z pewnością jest Final Fantasy VII: Voices of Lifestream, czteropłytowy kolos zawierający interpretacje utworów z tej kultowej gry. Projekt ten, poza wykonaniem przez wielu artystów, przyrównać można do nieistniejącego już zespołu Nobuo Uematsu, The Black Mages. Grupa ta wykonywała w rock/metalowym stylu przede wszystkim muzykę napisaną przez Uematsu właśnie na potrzeby serii FF (jest on głównym kompozytorem muzyki w tej serii). W tym jednak przypadku rzecz jest dużo bardziej skomplikowana, przede wszystkim poprzez rozpiętość gatunkową jaka panuje na tym wydawnictwie. Z jednej strony sporo jest utworów w stylistyce podobnej Czarnym Magom, jednak jest to tylko część większej całości; dużo miejsca poświęcono utworom w wersji elektronicznej (pojawia się nawet drum’n’bass), sporo jest też muzyki w stylu neoklasycznym, podobnym do oryginału, czy jazzu. W niektórych przypadkach dodano nawet wokale (wraz z napisanymi do nich lirykami), jest więc w czym wybierać.

Niestety ciężko mi napisać coś o samych utworach poza tym, że całości słucha się bardzo przyjemnie. Kompozycje same w sobie są świetne, ale to przede wszystkim zasługa ich oryginalnego autora, który jest istnym geniuszem. Kilka przeróbek nieco zaskakuje, kilka jest bliźniaczo podobnych do pierwowzorów, nie ma tu jednak jakichś szczególnie szokujących wersji. Za to wykonanie jest pierwszorzędne i słucha się tego przednio. Wyraźnie jest to album robiony przez fanów dla fanów (idea dość zapomniana ostatnio); z jednej strony stanowi tribute dla Nobuo Uematsu, z drugiej jest on szansą dla innych zapoznania się zarówno z jego twórczością, jak i muzyką pochodzącą z serii FF w ogóle – i to w pełni legalnie.

Niestety, nieco wątpię, by magia tego albumu trafiła do tych, którzy nie grali w FF7; przede wszystkim dlatego, że muzyka pochodząca z filmów i gier trafia do odbiorców przeważnie wtedy, gdy kojarzy im się z konkretnymi przeżyciami związanymi z tymi mediami. Czy OST z Władcy Pierścieni byłby tym samym, gdybym nie widział filmu? Pewnie nie, zanudziłbym się. Przy FF może być podobnie. Poza tym nie jest to muzyka na położenie się i słuchanie; w dużej mierze stanowi ona raczej tło dla tego, co robimy wokół . Taki już jednak urok ścieżek dźwiękowych – nie powinny odwracać uwagi i tak często jest i w tym przypadku. Mimo to, gorąco polecam każdemu, kto chciałby się zapoznać z tymi dźwiękami. Nawet jeśli się nie spodoba, warto komuś polecić ten album. Takie inicjatywy należy szerzyć tym bardziej, że w końcu to nic nie kosztuje.

Album można znaleźć na http://ff7.ocremix.org

niedziela, 15 sierpnia 2010

Rewolucja

Postanowiłem zrobić małą rewolucję na swoim dysku twardym. W ramach niepisania magisterki oraz porządków systemowych zdecydowałem się usunąć lwią część muzyki, która się na nim znajduje. Dość radykalna decyzja, szczególnie, że miejsca mi nie brakuje. Czemu więc?

Na pewno powodem była potrzeba uporządkowania zbiorów. Wielu rzeczy już nie słucham, do wielu, poza pierwszym zachwytem w ogóle nie wracam. W takich sytuacjach zawsze pojawiają się sentymenty pt "ale przecież będę do tego wracać". Nic z tych rzeczy, nie wraca się - niepotrzebnie więc zajmuje miejsce.

Drugim powodem jest fakt posiadania tych nagrań na płytach - po co mieć je w dwóch miejscach na raz? Szczególnie odnosi się to do płyt oryginalnych, z których w ogóle nie słucham muzyki. Zamiast tego, ciągle ripuję i trzymam na dysku (jak choćby dyskografia Acids, którą mam oryginalną, a którą i tak słuchałem tylko z dysku). Tak będzie wygodniej.

Jednak trzecim i najważniejszym powodem jest chęć poznania swojej muzyki. Tyle się teraz mówi o zmianie podejścia do słuchania, że obecnie muzyka to nie źródło doznań estetycznych, a tło. Że włącza się i leci, nie zwraca się uwagi na nią, najlepsza muzyka zaś to ta, która nie przyciąga naszej uwagi. Na pewno wpływ na to ma też mnogość - przy obecnych możliwościach jest się wręcz zalewanym nową muzyką, nie ma czasu wszystko odsłuchać. Nawet rzeczy, które wydają mi się znajome, takie z pewnością nie są. Na rzecz znania dyskografii nie znam doskonale pojedynczych płyt czy utworów. Muzyczna zachłanność mnie otępiła i teraz chcę to zmienić. Każdy jest teraz ekspertem, zna dyskografie dziesiątek zespołów, bo są one w zasięgu jednego kliknięcia. Jednak co z tego, skoro z tego słuchania nic nie wynika?

Tak właśnie! Będę poznawał to wszystko na nowo, dokładnie. Zamiast słuchać 10 płyt raz, jedną płytę przesłucham dziesięć razy. Z pewnością moja biblioteczka będzie rosła w czasie, jednak będzie to proces powolny. Wady tego pomysłu? Mało różnorodne statystyki na last.fm. Zalety? Bogactwo dźwięków do którego będę sięgać. Rewizja gustów? Bankowo lepsze poznanie zespołów, które lubię. Czas uczyć się muzyki na pamięć.

czwartek, 8 lipca 2010

Sposób na zalaną klawiaturę

Ostatnio obiecałem opisać sposób, w jaki odratowałem klawiaturę w lapku, więc teraz to robię. Najpierw trzeba ją wymontować z laptopa (tu sposób trzeba wyszukać na internecie, w przypadku asusów z serii F5 robi się to poprzez wciśnięcie pięciu zatrzasków u góry klawiatury i wysunięcie jej w stronę ekranu, potem odpina się tylko taśmę). Gdy już się z tym uporamy, trzeba ją umieścić w misce/wannie/wiadrze z ciepłą wodą (nie gorącą), do której uprzednio dodano nieco płynu do mycia naczyń. Gdy się już pomoczy z kwadrans, wyciągamy, przepłukujemy dokładnie wodą, porządnie wytrzepujemy z niej wszystkie krople wody i odstawiamy na 12h schnięcia (ja dla pewności zostawiłem na dobę). Potem już tylko podłączyć i działa.

Oczywiście jest to metoda dość radykalna, którą powinno się stosować w przypadku zalania płynem pokroju soku czy piwa. Jeśli ktoś chce zwyczajnie przeczyścić klawiaturę bez jej rozkładania, dobrym pomysłem są spray'e ze sprężonym powietrzem.

A teraz kilka uwag:
- nie wiem, czy tam metoda działa z klawiaturami tradycyjnymi. Zawsze można spróbować, aczkolwiek nic nie obiecuję. Powinno być dobrze, biorąc pod uwagę historię kumpla, którego mama wykąpała klawiaturę pod prysznicem. Mimo wszystko nie stosowałbym tej metody w przypadku bardziej zaawansowanych klawiatur z wyświetlaczami LED itp.
- ponoć nie powinno się stosować tej metody w przypadku klawiatur laptopowych, które od spodu nie mają dziurek (czy co to tam jest). Jak to ma się do kąpieli, nie wiem.
- w ten sposób zaoszczędziłem 85 zł na nowej klawiaturze ^^ Moim zdaniem opłacało się zaryzykować.

Na koniec zaś jeszcze zapytam: czy spodziewalibyście się, że klawiaturę trzeba wsadzić do wody? Przecież to przeczy logice! :D

piątek, 2 lipca 2010

Pierdy po dłuższej nieobecności

Great. Podczas wczorajszego, dość spontanicznego wypadu na wino/piwo (w końcu sezon letni, trza tradycję kultywować, choć już tak dobrze jak kiedyś jabole mi nie wchodzą - może poza Patykiem) dyskusja weszła na temat blogów i pisania. Ja, ze swoją wrodzoną skromnością, twierdzę oczywiście, że mojego mało kto czyta - a w szczególności nie osoby, których nie widziałem dobrych kilka lat (ostatni raz było to przelotem, podczas wrocławskiego konwentu BAKA, rok bodajże 2007).

Myliłem się oczywiście. Cóż, pewnie potęga facebooka. Tak czy inaczej wyszło, że tylko ja zaniedbuję to miejsce (Izajasz od niedawna ma swojego blogasska, na którym pisze, Kamoni ma fajny blog o Nipponie). Zresztą, nie tylko to miejsce zostało zaniedbane, dotyczy też to Musi i takiego jednego projektu. Co z tego, że przez głowę przelatuje mi tysiące myśli i setki tematów do zawarcia na blogu? Jakoś nie mam ochoty pisać. Pewnie jest to wina magisterki, która wysysa ze mnie wszystkie chęci do pisania, zarówno tego obligatoryjnego, jak i tego dla przyjemności. Pocieszam się tylko tym, że jak już ją skończę, złapię wiatr w żagle i popłynę na morzu słów.

Jest też druga możliwość. Nie stanie się tak. Jak można zauważyć na tej stronie, wzorem pisarzy romantycznych, największe płody słowne wyrastają w okresie mojej niezwykłej depresji, smutku itp, a o to od jakiegoś czasu ciężko. Jeśli ktoś myśli, że nagle stałem się bardzo szczęśliwym człowiekiem, myli się. Zwyczajnie w świecie przestałem zważać na wiele rzeczy, mało co mnie rusza; generalnie, zbyt wiele rzeczy lata mi koło nosa, żebym czuł wewnętrzną potrzebę pisania o tym. Już nawet muzyka nie smakuje tak, jak kiedyś. I jak tu o tym pisać?

Niemniej, trza się reaktywować. Na wszystkich polach. piśmienniczych Pisać lubię, ponoć umiem, trza więc korzystać z talentu. Jakoś zająć czas w zamian za klikanie w Diablo (coś ostatnio mnie chwyciło, po raz pierwszy od 9 lat). Dodajmy do tego, że dziś w nocy śniło mi się, że piszę notkę - argument nie do zbicia. Jest też jeszcze jeden powód. W końcu udało mi się doprowadzić do użytku moją laptopową klawiaturę! Ale o tym będzie już następnym razem (przy okazji będzie porada, jak czyścić klawiatury). I to by było na tyle. Oby do następnego, szybkiego zobaczenia.

PS. Zawsze mam wyrzuty sumienia, że tag "Varia" pojawia się najczęściej na tym blogu Nie wiem czemu, ale zawsze go postrzegam jako najmniej wartościowy... Pewnie dlatego, że jest najmniej konkretny.

środa, 28 kwietnia 2010

RPG, reaktywacja

Nie ma to jak powroty do przeszłości. Tydzień temu reaktywowaliśmy naszą fabularną drużynę i zaczęliśmy grać normalne sesje. Oczywiście skład z przeszłości nie pełen, bo tylko połowa nas się zebrała. Co gorsza, nie było naszego głównego mistrza gry (którego nie widziałem już kilka lat), ani też szalonego MG nr dwa, który z pewnością przeczyta te słowa. To oczywiście oznaczało, że ktoś inny musiał prowadzić. Padło na mnie, choć w sumie sam się zgłosiłem. Bo kto inny by poprowadził? No a bez mistrza nie da się przecież zacząć. Zresztą, tak też zaczynaliśmy kiedyś naszą przygodę – pojawił się MG i gra się rozpoczęła. Tak było i teraz.

A wyzwanie to było dla mnie nie małe. Po pierwsze, nawet jeśli gracze nie znali systemu, to byli oni zaznajomieni z RPG i nie wszystko można było im sprzedać. Do tej pory zdarzyło mi się prowadzić na poważnie tylko jednej drużynie, a i to składającej się głównie z osób niedoświadczonych. Tu miało być inaczej. Po drugie, nie jestem najlepszym MG, głównie z tego powodu, że mam dziwne podejście do obowiązku i marną zdolność improwizacji i wymyślania przygody w locie. Muszę się przygotować, choćby w średnim stopniu, by coś z czegoś wyszło. Inaczej są absurdy, nieścisłości i przegadana sesja. Między innymi dlatego pierwsze moje doświadczenia z prowadzeniem nie należały do zbytnio chwalebnych (choć niektóre elementy przygody przeszły do historii), Oczywiście, po części wpływało na to nasze podejście w tamtych czasach, jakoby MG powinien wszystko wymyślać na bieżąco, jednak prawda jest brutalna – tak się nie da. Nie dało się też w piątek, kiedy to stworzyliśmy postacie i zrobiliśmy szybkie wprowadzenie do gry. Chwila prawdy miała nadejść dzisiaj.

I nadeszła. Krótkie przygotowania i jedziemy od wczesnego popołudnia. Nie powiem, o takiej godzinie jeszcze nie zaczynałem. Wszystko miało trwać krótko, a gracze przyzwyczajeni byli do grania sesji po osiem, dziewięć godzin (tak, tyle kiedyś grywaliśmy!). Z drugiej strony, przygotowałem epizod przygody, który doskonale zawierał się sam w sobie, nieco zapoznawał z panującymi warunkami i systemem, a przede wszystkim dawał świetny start dalej. A przynajmniej tak miało być, bo czy w pełni to osiągnąłem, nie wiem. Na pewno jestem z całości zadowolony, w końcu moja pierwsze poważniejsze podejście do mistrzowania, do tego całkiem sprawne, także dzięki graczom (którzy sami robili sobie dylematy). Bawiłem się świetnie i prawdę powiedziawszy, nigdy wcześniej nie przypuszczałem, że prowadzenie może dać tyle frajdy. A może, trzeba mieć tylko głowę na karku i nie przesadzać. Dziś ta sztuka mi się udała, zobaczymy, jak będzie następnym razem. Tak czy inaczej, nie tęsknię jakoś do odgrywania swojej postaci – nawet pomimo tego, że bardzo chciałbym zagrać w swoją ukochaną Legendę (a którą teraz prowadzę). Jak będzie dalej, przekonamy się już wkrótce.

Na koniec dodam tylko, że sam fakt wznowienia gry z tymi ludźmi (po jakichś sześciu latach) to już niebywały powód do radości. Wspomnienia wracają, wraca też poniekąd atmosfera tamtych czasów. I choćby dlatego pomysł na zorganizowanie sesji był strzałem w dziesiątkę.

P.S. Oczywiście nie mogło się obyć na sesji bez karczmarza i wielkiej pały... To co pojawiło się kiedyś, pojawiło się i teraz , znów z winy graczy.

niedziela, 14 marca 2010

Herbata z wróżbą

Postmodernizm pełną gębą! Dzisiaj oto w osiedlowej biedronce kupiłem, jak się okazało, mieszaną w Polsce indyjską herbatę z chińską wróżbą. Prawda, że fajny miks stonka nam zaserwowała? ;) Multikulturowość, o której wielu się nie śniło - szczególnie, że chińskie wróżby z ciasteczek to ponoć produkt amerykańsko-azjatycki, tak więc jeszcze jeden krąg kulturowy nam dochodzi. Dla niektórych pewnie profanacja, dla innych świetna zabawa.

Ale czemu nie? Każdy sposób na zainteresowanie klienta swoim produktem jest dobry, a tu mamy zrobione to z fantazją. Taka głupotka zrobiona małym kosztem, a cieszy. Kilka słów, które mogą zacząć dyskusję przy herbacie, wywołać uśmiech na twarzy kogoś smutnego czy nawet zmienić czyjeś życie... No dobrze, w tym ostatnim się zagalopowałem. Co by nie mówić o tym wszystkim, ja jestem jak najbardziej na tak! Lubię takie bzdurki i ukrywać tego nie będę. Kiedyś czytało się spody kapsli Tarczynków i Tymbarków, teraz będzie się czytać wróżby na odwrocie herbacianego papierka. I tyle.

Wróżba na wypity już kubek herbaty?

"Rozkosze miłości trwają krótko, kłopoty - całe życie."

W sumie to dość adekwatna wróżba, choć - jak to często bywa - wszystko zależy od interpretacji ;)

Onizuka

Nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek wkręcę się tak w jakieś anime. A tu proszę bardzo, od wczoraj nałogowo oglądam GTO. Szczęśliwie, seria nie jest ani jakoś strasznie długa (43 odcinki), ani też nie spędzam przy niej całego dnia. Nie zmienia to jednak faktu, że mnie wciągnęło.

Sprawa jest o tyle ciekawa, że od dawna jakoś zbytnio anime nie oglądam. Kiedyś to była moja pasja, jednak jak to bywa z wieloma rzeczami, i to zainteresowanie jakoś zmalało, nabrało się dystansu i takie tam. Winę za to zrzucić bo można z jednej strony na brak jakichś ciekawych nowości, z drugiej na zapatrzenie w starocie z lat 90-tych, z trzeciej zaś (tak, jest trzecia) jakiś taki brak zapału, by poznawać nowe serie. Dodać też trzeba: niezbyt przepadam za oglądaniem samemu filmów czy seriali - przynajmniej tych, których odcinki mają więcej, niż 10-15 minut. Fakt, swego czasu oglądałem Family Guy'a, ale nie dotrwałem do końca trzeciego sezonu. Robot Chickena obejrzałem całego, ale ten nie dość, że miał krótkie odcinki, to jeszcze były one pod postacią przepełnionych intertekstualnością skeczy. A tu proszę, jednak.

Oczywiście musi być jakieś wytłumaczenie na zaistniałą sytuację, choćby takie, Great Teacher Onizuka nie jest nieznanym mi tytułem - mam pierwsze 5 tomów mangi, której zbieranie kiedyś tam zarzuciłem (i w sumie dobrze ^^). Trza też pamiętać, że nie jest to seria pierwszej młodości (drugiej też nie), gdyż liczy sobie ponad 10 lat. Tak, pochodzi ona ze schyłku lat 90-tych i ma sobą do zaoferowania wiele z tego piękna, jakie miała w tamtych czasach do zaproponowania japońska animacja. Począwszy od designu postaci, które wyglądały normalnie, dorośle gdy miały tak wyglądać i dziecięcy, gdy były dziećmi, nie zaś jak przerośnięte, plastikowe figurki o twarzach dzieci (tak, jak teraz); poprzez nieco wulgarny humor, zauważalne jeszcze zapatrzenie w animację zachodnią (teraz jest zupełnie na odwrót) i w końcu pewnego rodzaju feeling, który ciężko jest zdefiniować. Wszystko to sprawia, że oglądanie całości należy do bardzo przyjemnych.

I tak, fabuła często jest strasznie naciągana. Typowy shonen, młodzież może się na to złapie, ale dla nieco starszych osób klisze są aż zbyt widoczne. Wszystko idzie jakoś za łatwo, zbyt dużo w tym przypadku i szczęścia, ludzie zbyt szybko zmieniają swoje postawy. Ale mnie to w ogóle nie przeszkadza, bo dzięki Onizuce mogę przenieść się dekadę w przeszłość, kiedy wszystko wydawało się jakieś łatwiejsze. Nie mówiąc już o zabawie, jaka towarzyszy całości. Bo, choć świat prezentowany w GTO odbity został w krzywym zwierciadle, to jednak nadal jest on wyidealizowany. Chyba nigdzie indziej na świecie wyścig szczurów nie został posunięty do takiego ekstremum, jak w Japonii. Tam dzieci szkolą się do przyszłych zawodów nawet od przedszkola. Tu jest inaczej, tu na wszystko jest czas, wszystko jest beztroskie, słońce zaś cały świeci, a człowiekowi, gdy to ogląda, robi się jakoś lżej na sercu.

Dlatego właśnie kolejne odcinki pochłaniam z wypiekami na twarzy. Coś, czego nie robiłem chyba od czasów Love Hiny, a uwierzcie mi: było to bardzo, ale to bardzo dawno temu.

poniedziałek, 8 marca 2010

O pozwaniu Nergala, czyli czemu PiS i tak będzie wygrany?

Dziś doszła mnie wiadomość, że Nergal z Behemotha w końcu się doigrał i zostały mu przedstawione zarzuty. I wcale nie chodzi o bałamucenie skarbu polskiej muzyki, czy też zapomnienie o ideałach podziemia i, jak to niektórzy ładnie określają, sprzedanie się. Nie, nic z tych rzeczy! Nergal został pozwany za podarcie Biblii na koncercie. Nieco bardziej obeznani z całą sprawą mogliby się zastanawiać, gdzież to lider Behemotha znów podarł Bibilę? No więc znów nie podarł, bo jest to kontynuacja sprawy sprzed niecałych już trzech lat, kiedy to podczas jednego z koncertów na Pomorzu Nergal, ponoć w ramach performance'u wydarł kilka stron ze świętej księgi.

Cóż, nie będę komentować uzasadnienia zarówno Nergala, jak i pretensji urażonych, gdyż nie ma to obecnie sensu. No, wspomnę, że całe przedstawienie jakieś szczególnie szokujące nie było, a i stwierdzenie "podrzeć Biblię" wydaje się dość przesadzone (no bo zostało wyrwanych kilka stron). Niemniej, wielu mogło to zszokować, a i zszokowało. Tym kimś był zaprawiony w bojach z sektami i szatańskimi zespołami pokroju Moonspell, Ich Troje czy Czerwone Gitary, monsieur Nowak, przewodniczący organizacji do walki z sektami. Poszło oczywiście o obrazę uczuć religijnych, jednak (na jego nieszczęście) pozwać Nergala mu się nie udało ze względu na zbyt mała ilość osób urażonych - bo to dwie osoby być muszą, a pan Nowak drugiej takiej osoby nie znalazł. Przy okazji Adaś mu się odgryzł i złożył pozew o pomówienie (chodziło o nazwanie przestępcą), który zresztą proces wygrał. Tak czy inaczej sprawa przycichła... do czasu.

Bo oto, po ponad dwóch latach letargu obudzili się posłowie PiS. Gotowi bronić obywateli przed bezeceństwem postanowili spróbować znów postawić Nergala przed sądem - tym razem, jak się okazało, z powodzeniem. Oczywiście na koncercie nie byli, lecz sama wiadomość o tym czynie ich poruszyła (a i szok nie pozwolił im od razu zareagować). Tak czy inaczej, udało się, Nergal nie przyznał się do winy, będzie proces.

Wynik w sumie można przewidzieć, lecz nie to jest najważniejsze. Bo o co tak naprawdę chodzi? O uczucia religijne? Poniekąd, lecz nie chodzi o uczucia pozywających lecz obywateli. To, co zaserwowano, to czysta zagrywka PR-owska. Raz, posłowie (i partia) przypomnieli o swoim istnieniu. Dwa, zaznaczyli, że nadal są partią chrześcijańską i gotowi są bronić wiary - czyli plus wyborczy. Trzy, zastanówmy się na chwilę. Czy oni naprawdę chcą wygrać? Czy większym sukcesem nie byłaby przegrana? Jakoś jest tak z naszą narodową martyrologią, że lepiej traktujemy przegranych, szczególnie w słusznej sprawie. W tym wypadku wygrana przypieczętowałaby image partii, ale przegrana zrobiłaby dokładnie to samo - a może i bardziej. Przecież specjalnością Polaków jest walka z przeważającymi siłami wroga, a przegrywając posłowie będą mogli stworzyć obraz, jakby walczyli z przeważającymi siłami wroga, z mitycznym już układem, który broni "przestępców." A słupki będą rosnąć - tym bardziej, że Nergal nie jest w Polsce anonimowy, a każda babcia wie, że to "ten facet Dody." I w ten oto sposób nawet PiS ogrzeje się nieco w promieniach jego sławy.

W końcu wybory tuż tuż.

środa, 10 lutego 2010

Empetrójka z wkładką

Grono jednak się do czegoś przydaje. To znaczy nie samo grono, ale reklamy umieszczone na pierwszym polskim portalu społecznościowym. Nie, wcale nie chodzi o walentynki i wszystko, co z nimi związane. To o co? Co może być ważniejszego od święta miłości?

Muzyka oczywiście. A dokładniej, „rewolucyjne” zagranie ze strony firmy Pentagram (znanej głównie z produkowania urządzeń sieciowych i modemów, aczkolwiek od jakiegoś czasu szturmującej rynek przenośnego RTV) i Radia Zet (mimo że nazwa Pentagram niejako obliguje do współpracy z podziemną wytwórnią metalową), które przybrało formę, że pozwolę sobie zacytować, „pierwszego w Polsce albumu mp3 wydanego wyłącznie na odtwarzaczach PENTAGRAM.” Szumne to przechwałki, lecz trzeba uważać, co by się nie złapać na pewną pułapkę. Bo owszem, jest to pierwszy album wydany na odtwarzaczach Pentagram (czy też w ogóle na odtwarzaczu, bo nie orientuję się, czy wcześniej ktoś sprzedawał u nas w ten sposób muzykę), niemniej nie jest to pierwszy przypadek, gdy muzyka w formacie mp3 dystrybuowana jest na fizycznym nośniku. Mam tu na myśli choćby polski boysband Verba, który kilka lat temu wydał płytę na pendrive'ie (choć wymiar sukcesu, czy też porażki, jakie podzielił ów twór, gdzieś mi umknął). Tym bardziej nie jest to pierwszy album mp3, gdyż jak sięgam pamięcią, kilka lat temu zespół Perfect wydał tak płytę.

Niemniej, sama problematyka pierwszeństwa nie jest tu najważniejsza. Oto oferuje się nam gotowy produkt, do tego na czasie. W końcu dostajemy dwadzieścia topowych hitów (które oczywiście do mnie nie przemawiają) oraz odtwarzacz mp3 – a to wszystko za minimum stówę (choć strona Pentagrama rozpoczyna wyliczanie cen od 160 zł). Przyznam, całkiem niezły deal. Nie dość, że kupuję urządzenie, dzięki któremu mogę słuchać muzyki w drodze, to jest ono jeszcze fabrycznie wyposażone w muzykę, której mogę sobie posłuchać choćby w drodze ze sklepu. Genialnie! Nie trzeba się martwić o zapełnianie urządzenia muzyką, przynajmniej na początku, bo nie dostaję gołego urządzenia. Prawda?

Rozwiązanie to mogłoby się wydawać świetne, ale nie jest tak do końca. Po pierwsze, bardzo boli wybranie formatu mp3. Pomijam już fakt, że odtwarzacze Pentagrama obsługują ogg, które oferuje lepszą jakość muzyki w stratnym formacie. Czemu jednak nie wybrano formatu flac albo ape, które oferują jakość bezstratną? Czemu nie dano konsumentom czegoś w jakość równej nagraniu na płycie CD? Tego nie wiem. Mogę tylko podejrzewać, że chodzi tu o magiczny zlepek dwóch literek i cyferki. Mp3 to obecnie prawie jak mantra,swego rodzaju adidas cyfrowej muzyki. Jedno słowo, które zastępuje wszystko inne. Ciężko coś reklamować słówkiem flac, mp3 wchodzi. Poza tym dzięki stratnej kompresji więcej utworów wejdzie na odtwarzacz, tak więc sam zysk... I wcale nie przeszkadza 2GB pojemności odtwarzacza, gdzie weszłoby sporo muzyki nawet w formacie bezstratnym – lepiej dać wybrakowany produkt. Niestety.

Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze jeden problem – do kogo kierowany jest ten odtwarzacz? Z dystrybucją muzyki w formie plików jest ten problem, że równie dobrze można sobie dane piosenki ściągnąć. Między innymi dlatego rynek składanek nie jest tak wielki, jak kiedyś. Obecnie każdy może sobie złożyć kompozycję utworów wedle własnego widzimisię. W tym też tkwi sukces sklepów pokroju iTunes – po co płacić za cały album, jak interesuje mnie jedna-dwie piosenki? W tym wypadku muzyka na pendrive'ie przegrywa. Przegrywa też z nagraniem na krążku. Wiadomo, płyta to jednak płyta. Fizyczny nośnik, który stoi na półce – w przeciwieństwie do mp3 na odtwarzaczu czy pendrive'ie, z którego ani żadna ozdoba, ani radocha z posiadania fizycznego nośnika. Ciężko mi też sobie wyobrazić ludzi kupujących urządzenie Pentagrama dla tych utworów. A co by tu nie mówić, różnica pomiędzy 2GB odtwarzaczem z muzyką i bez muzyki wynosi ok trzydziestu złotych – tak więc tyle, ile polskie wydawnictwo na CD. Pozostaje oczywiście trzecia grupa, która szuka jakiegoś playerka i będzie uważać utworki Lady zGagi & co za kuszące na tyle, by wybrać produkt taki, a nie inny. Jednak czy tak będzie? Osobiście w to wątpię.

Oczywiście, jest to pewne novum – zarówno w dziedzinie sprzedaży odtwarzaczy mp3, jak i legalnej dystrybucji muzyki. Niemniej, wydaje się to posunięciem zarówno nieprzemyślanym, jak i niedopracowanym. Jaki sukces odniesie Pentagram, zobaczymy za kilka miesięcy. Warto jednak nadmienić, że szykuje się on do wydania kolejnych tego typu produktów – mam nadzieję, z nieco inną muzą. Cała akcja byłaby o wiele bardziej trafiona, gdyby cena odtwarzacza z muzyką nie odbiegała zbytnio od ceny urządzenia w konfiguracji podstawowej. W końcu trzeba pamiętać, że owe utwory, mimo wszystko, są jedynie dodatkiem do reszty. Od razu nasuwa się wniosek, że album to zbyt wielkie słowo jak na zbiór utworków na mp3 playerze. Szczególnie w takiej postaci, w jakie zostały udostępnione. Nadal dostajemy urządzenie do zapełnienia własną muzyką. Różnica jest tylko taka, że początkowo mamy te dwadzieścia utworów, które w końcu pewnie i tak się usunie. Nawet pomimo tego, że się za nie zapłaciło.

piątek, 5 lutego 2010

Spontaniczna reklama spontanicznego rock'n'rolla

Nie od dziś wiadomo, że prasa może służyć jako świetne medium reklamowe. Niekoniecznie chodzi mi tu o wszelkiego rodzaju opłacane, kolorowe obrazki chcące nam sprzedać proszek do prania czy elektroniczne papierosy. Sprawa dotyczy czegoś, zdawałoby się, subtelniejszego, reklamy podprogowej w tekście. Czegoś, co chce nam sprzedać pewien z góry określony produkt, często dość nieumiejętnie i bardzo nachalnie.

Szczególnie widoczne jest to w przypadku prasy muzycznej, przynajmniej tej traktującej o metalu. Spowodowane jest to głównie tym, że największe polskie czasopisma piszące głównie o tego typu muzyce prowadzone są przez wydawnictwa muzyczne, przez co niejako z definicji będą one katalogami reklamowymi odpowiednich firm. Nie dotyczy to tylko recenzji (aczkolwiek warto zauważyć, że rodzime dla danego czasopisma kapele zawsze jakoś wysoko lądują w zestawieniach), ale chyba przede wszystkim wywiadów. I choć trzeba się z tym pogodzić, niektóre próby opchnięcia produktu są tak nachalne, że wołają o pomstę do nieba. Dowodem na to jest hit ostatnich dwóch lat, polska supergrupa o nazwie Black River.

Cała ta notka związana jest z odkopaniem przeze mnie numeru Mystic Arta z wywiadem z tą grupą. To, co uderzyło mnie podczas jego czytania, to wręcz wykorzystanie słów-kluczy, które pewnie ma nas, biednych konsumentów, zachęcić do zespołu. Niemniej, pozwolę sobie zacytować wstęp do wywiadu:

"Pewnego pięknego wiosennego dnia na moim biurku wylądowała płyta zespołu o niewiele mówiącej nazwie Black River. […] Melodyjnie rozbujane, choć surowe gitary wydały z siebie przebojowe, autentyczne i spontaniczne dźwięki."

No więc, co my tu mamy? Melodyjnie rozbujane gitary (czyli się można pogibać, muzyka jest lekka, przebojowa i przyjemna), które są surowe (czyli muza z jajami, żadne pitu pitu czy dziewczęcych melodyjek). Innymi słowy, WTF? Niemniej, największą uwagę trzeba zwrócić uwagę na słowa autentyczne i spontaniczne. Czemu? Bo wyrazy te przewijały się przez chyba wszystkie press releasy i wywiady dotyczące powyższego zespołu.Pierwsze zdanie w wywiadzie skierowane do Kay'a, gitarzysty BR brzmiało: „możesz przedstawić ładnie cały zespół i przybliżyć okoliczności spotkania waszej ekipy oraz spontanicznej decyzji o nagraniu czegoś w studio?” Zupełnie tak, jakby już sam początek całego tekstu miał nam wpoić, że muzyka BR jest spontaniczna, jest autentyczna. Idąc dalej można nawet gdybać, że nakreślany jest pewien front autentycznych muzyków, który przeciwstawia się przeważającym siłom pozerów, muzyków męczących nuty i nieczerpiących z tego przyjemności, tylko pieniądze. Czegoś w rodzaju mitycznego układu, z tymże tu układ dotyczy światka muzyki.

Przyznam, że te dwa lata temu nie rzuciło mi się to w oczy tak, jak teraz. Możliwe, że powodem tego jest nasłuchanie się tego klucza przez ostatnie dwa lata. Gdy BR wydali Black'n'Roll chyba w każdym wywiadzie było podkreślane, jaka to muzyka nie jest spontaniczna. Jak to chłopaki nie siedli sobie z instrumentami i tak po prostu, bez zastanowienia, zaczęli grać z serc. Doskonale! Szkoda tylko, że dla mnie owa muzyka jest strasznie wymęczona, nie widzę tam tej „spontaniczności,” którą, tak po prawdzie, ciężko w ogóle zdefiniować, jeśli chodzi o muzykę. To chyba tylko w jazzie, a i tak tylko tym wykonywanym na żywo (ponoć są ludzie, którzy uważają nagrywanie płyt jazzowych na coś w deseń zdradzenia zasad i ideałów owej muzyki).

Wracając jednak do tematu, owo stwierdzenie jest tak często powtarzane, że wiele osób naprawdę zaczyna w to wierzyć i tak mówić o muzyce BR. Jest to mimo wszystko nieco przerażające, gdyż pokazuje tylko jak ludziom można wpoić różne bzdury – szczególnie jeśli dany zespół ma w swoim składzie znanych muzyków, którzy zaś mają armię wiernych fanów. Super! Szkoda tylko, że zawartość nie zgadza się z opisem na opakowaniu. A już namolna próba wciśnięcia tego towaru to przerasta ludzkie pojęcie. I ciągle przewijające się hasło „spontaniczność.” No ileż można?

Nie, nie mam nic przeciwko reklamowania własnych wyrobów we własnym czasopiśmie (choć Mystic przesadza, dając wywiady z muzykami niemetalowymi w czasopiśmie o metalu), niemniej powinno być to robione z taktem, jakoś sensownie. Reklamy podprogowe są fajne, jeśli są naprawdę podprogowe. Jeśli nie stara się czegoś na siłę wyeksponować, tylko robi to z sensem. Bo BR można było zareklamować na wiele innych sposobów, można było pociągnąć to inaczej, nie zaś otwierać wywiad hasłem reklamowym prosto ze spotów płynów do zmywania naczyń, po czym drążyć ten spot przez dwa lata. Nie tędy droga. Nie tędy.

Wszystkie cytaty pochodzą z czasopisma Mystic Art, nr 2/2008, wydawanego przez Mystic Production. Autorem wywiadu jest Michał Kapuściarz.

wtorek, 19 stycznia 2010

Pragmatyzm

Ostatnio w autobusie z Katowic spotkałem znajomego z liceum. W sumie nie było to jakieś wyjątkowe spotkanie, bo od pewnego czasu natykam się na niego relatywnie często. Tym razem jednak mieliśmy nieco dłuższą okazję do pogadania, mnie zaś oświeciło jak bardzo od czasów podstawówki się różnimy.

Kolegę ów jakoś tak bardziej poznałem, gdy zaczynaliśmy swoją przygodę z grami RPG. Jesteśmy z tego samego rocznika, tak więc w tym samym momencie pisaliśmy maturę. W sumie mieliśmy przed sobą podobne perspektywy. Z tymże on poszedł na informatykę, ja na filologię. Jest to o tyle ważne, że jeszcze gdy szedłem do LO, czy przez pierwsze 2-3 lata bardzo poważnie myślałem o studiach informatycznych. Dopiero gdzieś w okolicach trzeciej klasy rozmyśliłem się i w końcu wybrałem zupełnie inną dziedzinę. Nie będę ukrywał, że studia te miały na mnie przeogromny wpływ, który uwidacznia się w moim sposobie myślenia i odczuwania itp..

Tak czy inaczej, rozmawiamy sobie i rozmawiamy, zaś przed moimi oczami tworzy się zatrważający obraz. Bo kogo ja mam przed sobą? Osobę skupioną na pracy i zysku. Na maksymalnej efektywności. Czy to nie przerażające? Nastawienie typu “to mi przyniesie więcej pieniędzy,” “to mi pozwoli zrobić to lepiej.” “Uczelnie uczą nieprzydatnych rzeczy, powinny tylko przyuczać przedmiotów potrzebnych w zawodzie.” Dziwnie się czułem słuchając tego, tym bardziej, że ja mam bardziej podejście pt “wzbogacanie ducha” i “absolwent uczelni powinien być możliwie wszechstronny.” Jeszcze bardziej uderzył mnie fakt, że kolega ów dość mocno nadinterpretuje wypowiedzi (skwitowawszy to “dzięki nadinterpretacji jeszcze żyję”), w ogóle ma trudności ze zrozumieniem. Do wielu rzeczy odnosi się z wyższością, jakoby był lepszy… Okropnie było na to patrzeć, okropnie było to słyszeć. A wiecie co było w tym wszystkim najgorsze?

Świadomość! Świadomość, że mogłem być podobny, może nawet taki sam. Tak samo postrzegać rzeczywistość… Przecież to bez sensu, po co żyć w takim mechanicznym świecie? Po co patrzeć na wszystko z pkt widzenia przychodów i wydatków? I choć pewnie będę od niego biedniejszy, to będę też bogatszy. Tak, nadal chcę iść na informatykę, ale nie dlatego, że to da mi pracę. Chciałbym udać się na ten kierunek w ramach realizacji młodzieńczych marzeń i nauczenia się czegoś ciekawego. I wiem też, że nie stanę się taki, jak ten kolega…

Wiem też, że nie wszyscy informatycy są tacy. Znam przynajmniej dwóch, którzy tacy nie są. Niemniej, ja mogłem taki się stać. Dobrze, że trafiłem na uniwersytet. Nauczył mnie on więcej, niż było w curriculum.

I tak, wiem też, że strasznie nieskładna ta notka... Ale cóż, jakoś nie umiem tego napisać inaczej, niż osobistej, dość spontanicznej deklaracji.

niedziela, 17 stycznia 2010

Strój kanarka

Jeśli miałbym wskazać medium, które najbardziej może podlegać manipulacji, byłby to Internet. Niby się mówi “telewizja kłamie,” ciągle wspomina się o naciskach na mediach i możliwościach wpływania na informacje przekazywane ze srebrnego ekranu, niemniej jednak to właśnie Internet jest tym najbardziej przekłamanym źródłem informacji - i to głównie z powodu, który świadczy o jego sile. Każdy ma wpływ na kształt Internetu, każdy może zamieścić w nim swoją treść, jej prawdziwość zaś nierzadko bardzo trudno ocenić. Właśnie dlatego Wikipedia nierzadko przedstawiana jest jako niepewne, mało rzetelne źródło. Niemniej, do całej tej refleksji skłoniło mnie zupełnie co innego.

Kilka dni temu dostałem linka do forum związanego ze stroną sadistic.pl. Strona ta (dla tych co nie wiedzą) przedstawia różne, dziwne, nierzadko bardzo śmieszne rzeczy. Ów wpis zaś głosił: "Córeczka poprosiła tatę o strój kanarka na bal przebierańców. Coś jednak poszło nie tak, bo strój nie do końca kanarka przypomina." I przyznam, że uśmiałem się przy tym zdrowo, micha zaś była wykrzywiona przez dobrych paręnaście minut. No bo co to jest? Jakiś upiór czy czarownica, nie zaś żaden kanarek! I choć nawet przez chwilę było mi żal tego dziecka (to upokorzenie!), to jednak cała przedstawiona sytuacja była dla mnie zdecydowanie śmieszna. No bo jak można zrobić taki strój kanarka? Ojciec to musiał być nieźle potłuczony.

Refleksja jednak przyszła kilka dni później, kiedy kumpel przypomniał mi o całej sytuacji odpowiadając (w końcu) na ów linka, który mu wysłałem. Bardzo mu się podobał, jednak mnie zaczęło zastanawiać: czy to na pewno miał być kanarek? W końcu nic tak naprawdę nie wiemy poza tym, co przekazał nam twórca wpisu. Równie dobrze mógł to być kostium sroki (czarne skrzydła, biały brzuszek). Czy to musiał być bal przebierańców? Mogło to być przedszkolne przedstawienie (a w takowym nawet brałem kiedyś udział). Innymi słowy, powstaje pytanie: czy nie dałem się zmanipulować? Uwierzyłem na słowo, że cała sytuacja tak się prezentowała, ale przecież być tak nie musiało. A bez tego kontekstu, co by nie mówić, strój nie jest taki śmieszny.

W tym miejscu od razu trzeba pogratulować autorowi. Bo jeśli całą historię tak naprawdę zmyślił, to świetnie nadał humorystyczny sens dwóm zdjęciom. W końcu nie ulega dla mnie wątpliwości, że to, co zamieścił na forum, jest śmieszne (choć nie wszystkich musi śmieszyć). Ino nie musi odzwierciedlać rzeczywistości - co zresztą jest prawdą o większości historyjek, im bardziej śmieszne, tym mniej prawdziwe. Tylko czy jest to powód, by się nie śmiać? Chyba nie. Tylko trzeba uważać, by nie wierzyć we wszystko, co piszą.

środa, 6 stycznia 2010

HP

Stało się coś dziwnego. Kilka godzin temu dokończyłem czytać ostatni tom Harry’ego Pottera i coś jakby we mnie pękło. A wszystko przez jedną osobę, pod wpływem której zdecydowałem się sięgnąć po pierwszy tom przygód młodego czarodzieja. Zachęciła mnie i jakoś tak poszło, połykałem tom za tomem. Od początku grudnia do początków stycznia, miesiąc na całą serię i… koniec.

Dziwi mnie to bardzo, bo do serii tej zawsze miałem podejście dość krytyczne, a tu taka odmiana. Widać ludzie się zmieniają. Oczywiście, nie żałuję, że tak się stało, bo ta książka jest dla mnie dopiero teraz. Wcześniej by do mnie nie dotarła, to nie byłby mój świat. Zupełnie inaczej postrzegałem rzeczywistość, inaczej myślałem, inaczej czułem, miałem inne priorytety.

Teraz jest zupełnie inaczej, gdzieś te przygody mnie chwyciły. I choć świat wykreowany przez Rowling ma swoje wady, jest pełen nieścisłości czy błędów, to jednak jest w nim coś, co do mnie trafia. Coś dawno utraconego, pewna taka dziecięca naiwność. Możliwość cofnięcia się do czasów szkoły, choć nigdy w takiej szkole nie byłem. Bo jakby nie patrzeć, świat Rowling to świat zupełnie inny. I nie chodzi wcale o jego przesycenie magią, o nie. To bardziej chodzi o nowe środowisko. W końcu nie ulega wątpliwości, że bohaterowie cyklu poruszają się w świecie na wskroś brytyjskim, choć nieco zmienionym. Świecie tak odległym od naszego, postkomunistycznego w którym się wychowałem. O nie, ten świat brytyjski ma tradycję, jest usystematyzowany, stabilny. Zawsze można czuć się tam jak u siebie w domu. To tak strasznie pociąga, tak bardzo chciałoby się tam być. Szkoda, że to niemożliwe.

Tak samo zżyłem się z bohaterami. Może i byli na wskroś zbyt dorośli w swoim zachowaniu, to jednak było w nich coś bardzo ludzkiego - szczególnie w późniejszych etapach książki. Coś, co pozwalało śledzić ich losy, chcieć być przy nich. To cecha każdej dobrej książki i muszę przyznać, że tak jest i w tym przypadku. Dziwnie się czułem, gdy ktoś ginął, może dlatego, że to powinna być książka dla dzieci… A może dlatego, że postacie te stały mi się bliskie.

Warto też zaznaczyć rosnącą brutalność i mroczność cyklu. To nie jest baśń a la Tolkien, tu są same problemy. Jest coraz gorzej, wszyscy wątpią, co chwila ktoś ginie w męczarniach albo w skrytobójczym ataku. Wszystkimi targają wątpliwości i kłótnie. W tym świecie trzeba siebie odnaleźć, a przychodzi to ta trudno. I nawet przekombinowanie w pewnych miejscach tak bardzo nie przeszkadza. Nie przeszkadzają ciągłe szczęśliwie przypadki, tak charakterystyczne dla tej serii, które co chwila się dzieją. Ot, szczęście sprzyja lepszym.

Wracając jednak do początku tej notki, wciągnęła mnie ta seria i teraz, po skończeniu, czuję w sobie pustkę. Pustkę po czasie, który wypełniła mi ta lektura. Pustkę po historii, bohaterach. Pustkę po fragmencie życia, jakim stała się dla ta książka i jaki umieściłem w tej książce. Tak, chciałbym się tam znaleźć, móc tam żyć. Niestety, tak się nie da. I za tym chyba tak tęsknię.