niedziela, 29 marca 2009

Zmiana czasu

Dziś zmienialiśmy czas o godzinę (dla nieuświadomionych - zła pora nadawania w TV to nie jest błąd programu telewizyjnego). Zwykle podchodziłem do tej zmiany dość krytycznie. W końcu mamy mniej czasu. Na wyspanie się, na zrobienie tego, co musimy, czy też tego, co chcemy. Wszystko mija nieubłaganie szybko, bo nie potrafimy się dostosować do zastanych warunków. W końcu nadal tkwimy w innym uniwersum - tym o godzinę wcześniej.

A jednak dziś dostrzegłem pozytyw w zmianie czasu. Zły dzień skończy się szybciej, ustępując miejsce lepszemu jutru... zbawiennie prędko.

sobota, 28 marca 2009

Światełko

Jak mówi stare, mądre przysłowie: Nie ma tego dobrego, co by na złe nie wyszło. I, jak to przysłowia mają w swoim nieładnym zwyczaju, spełniło się całkiem mocno... Za mocno, jak na mój gust. Widać sielanka nie może u mnie trwać zbyt długo i zawsze coś musi się popsuć, ja zaś lecę na łeb na szyję z wyżyn nieba aż po same dno piekieł. Że też przy takim upadku sobie karku nie skręcę.

A jednak, gdy wydaje się być beznadziejnie, gdy człowiek nie wie co robić, bo wszystko dookoła go przytłacza - wtedy ktoś zapala świeczkę, po czym przybliża się, by wskazać drogę, a przynajmniej by otulić ciepłem światła. Dzisiaj coś takiego mi się zdarzyło, ktoś dla mnie ważny (cokolwiek by się nie działo) właśnie to zrobił - i to w sposób, którego zupełnie się tego nie spodziewałem. A ja wyśpiewałem chyba wszystko. Na pewno więcej, niż na spowiedzi. I choć w naturze nic nie ginie - trochę zmartwień dołożyłem tej osobie - niemniej wiem, że z chęcią przyjmie ich więcej. Wspaniale jest mieć takie światełka w życiu. Trzeba ich strzec, jak największego skarbu. Ja mogłem to dzisiejsze stracić, a jednak świeci ono bardzo mocno. Co najważniejsze - chce świecić.

Nie zmienia to oczywiście faktu, że nadal nie wiem, jak zaradzić swoim problemom. Boję się nieco, że wszystko popsuję jeszcze bardziej i wyjdzie nie tak, jakbym tego chciał. Ale takie lęki są chyba naturalne, szczególnie, jeśli komuś zależy. Pożyjemy, zobaczymy. Pociesza mnie fakt, że jest chyba lepiej, niż w zeszłym tygodniu.

czwartek, 19 marca 2009

Uciszanie śpiewających

Kolejny dzień z Ulverem... Kto by pomyślał, szczególnie, że słucham jednej EPki na okrągło. Ale widać taki mam właśnie nastrój. A jakaż to płyta? Silencing the Singing moi mili. Uwielbiam tę płytę. Jej przekaz emocjonalny jest nad wyraz prosty, spójny i celny. Tytuł jest bardzo adekwatny, gdyż jedyną osobą w niej zawartą jest milczący słuchacz. Tak właśnie, nie ma tu śpiewu, recytacji, czegokolwiek z użyciem ludzkiego głosu. Jst tylko muzyka, choć nie tworzona tradycyjnymi metodami. Obok syntezatora i perkusji występują różne, dziwne odgłosy, które komponują się w niesamowitą, emanującą uczuciami mieszankę. Nie ma tu jakiejś wielkiej różnorodności, tak na prawdę wszystko jest zapętlone, wszystko się powtarza... Lecz gdy porządek ten zostaje zaburzony, nie można już przejść obojętnie.

Darling, didn't we kill you? - pierwszy utwór na krążku z doskonałym tytułem. Zaczyna się od spokojnych dźwięków klawiszy, tylko gdzieś w tle coś tam buczy. Niemniej, z każdą sekundą przybliża się chwila zdziwienia, niepewności, niepokoju. Rytmiczne uderzenia perkusji kontrastują z niepokojącymi dźwiękami syntezatora, niezbyt wyeskponowanymi, a jednak słyszalnymi. Tak, jakby jakaś myśl, której nie chcemy do siebie dopuścić, wdzierała się do naszej głowy. Kochanie, czy my cię nie zabiliśmy?

Speak Dead Speaker - zdecydowany kontrast w stosunku do poprzedniego utworu. Spokojne dźwięki syntezatora i skrzypiec, ukrytych gdzieś daleko w tle, budują klimat. Często słychać też szumienie, jakby ktoś szukał stacji radiowej, ale nie potrafił znaleźć czegokolwiek w eterze. Dopiero po kilku minutach, gdy jesteśmy już praktycznie w połowie utworu, pojawia się uderzenia perkusji - spokojne, wywarzone... nie trwają zbyt długo, trzeszczenie narasta, a radio niczego nie odbiera. W końcu wszystko cichnie... To, co wyłania się z ciszy, to wyraźna melodia tworzona przez wspomniane już skrzypce. Już nic jej nie zagłusza, my zaś czujemy się, jakbyśmy trafili do raju. My zaś powoli, acz sukcesywnie się w nim zanurzamy.

Not Saved. Nie uratowany. Tutaj główne tło znów tworzy syntezator i jakieś dziwne efekty dźwiękowe. Ciągle jest spokojnie, nieco nieziemsko. Może to ten raj, do którego wędrowaliśmy wcześniej? Słońce na pewno świeci jasno, niebo jest bardzo błękitne a chmury płyną leniwie. Czasami rozbrzmiewa dźwięk gongu, który wynosi duszę jeszcze wyżej, ale też odmierza czas. W końcu muzyka zanika, jednak po chwili odradza się z jeszcze większą siłą, a raj jest bliżej nas, niż myśleliśmy. Jedynie czasami pojawiaja się jakieś trzeszczenie, które powinno wzbudzać niepokój, a jednak tego nie robi. No i są też odgłosy przypominające cofanie się, jakby ktoś puścił dany odgłos od tyłu. A jednak melodia, która rozpoczęła ten utwór, nadal trwa, nadal jesteśmy w raju, choć coraz bardziej zastanawiamy się, czy to wszystko jest prawdziwe, czy przypadkiem nie jesteśmy gdzieś indziej. W końcu cały ten świat zaczyna się rozpadać, jakby jego fundamenty nie wytrzymały i wszystko miało się rozpaść. A jednak motyw przewodni nadal się utrzymuje, aby w końcu ucichnąć. Pozostałości raju opadają w pustkę.

wtorek, 17 marca 2009

Ścieżka dźwiękowa

Muzyka to taki piękny twór, który wypełnia nasze życia. Nawet gdy żadne dźwięki nie wydobywają się z głośników czy słuchawek, w głowach często nam coś gra. Nie potrafimy wybić sobie z głowy jakiejś melodii, zapomnieć piosenki. Nie bez powodu powstało określenie muzyka duszy. Dlatego też się zapytam: czy zastanawialiście się nad istnieniem czegoś takiego jak soundtrack życia? Ścieżka dźwiękowa wydarzeń, które właśnie się dzieją, przemyśleń, sytuacji. Czy zdarzało wam się pomyśleć: "teraz pasowałby ten a ten utwór, ta i ta melodia?" Ja tak mam często.

Niemniej, jak to często bywa, do takie odczucia potrzeba odpowiednich warunków. W chaosie codziennego życia, bycia zaczepianym przez wszystkich i wszystko, skupiania się na świecie zewnętrznym jest to niemożliwe. Zwyczajnie nie da się wtedy myśleć o muzyce świata, gdyż jest zagłuszana. Niemniej, gdy skupimy się na sobie i na własnej recepcji świata, gdy nic nie stara się nam przeszkadzać... wtedy jest szansa ją usłyszeć. Powiedzieć sobie "tak, ten utwór dobrze oddaje tą sytuację." Czemu sięgam do utworów mi znanych? A czemu by nie? Przemieniam pewne bodźce w bodźce innego rodzaju, które to o wiele mocniej na mnie działają. Zresztą, istnieją całe płyty, które nadają się na takie ścieżki dźwiękowe.

Taką płytą jest Perdition City Ulvera. Nad magią muzyki tego zespołu już się rozpisywałem, więc pozwolę sobie pominąć tę kwestię i przejść od razu do meritum, czyli samego albumu. Nie spodziewałbym się, że właśnie go opiszę jako pierwszy z ich dyskografii – w końcu nie jest moim faworytem. A jednak, jest w nim coś, że w pewnych sytuacjach działa na mnie, jak nic innego. To właśnie te momenty, gdy najlepiej słychać muzykę. Zresztą, nawet sam podtytuł płyty, Music to an interior film, mówi wszystko. Muzyka do wewnętrznego filmu, muzyka tego, co dzieje się w środku nas. Gdy jesteśmy sami, gdy nikt nam nie przeszkadza, wtedy dźwięki z tego albumu trafiają prosto w serce. Szczególnie gdy jest już noc, ulice są opustoszałe, my zaś idziemy sami ulicą, słuchawki w uszach, Perdition City. Efekt murowany, czasami nawet serce zaczyna szybciej bić. Zasługa to lekko jazzujących rytmów, które nierzadko rozkręcają się dość powoli, by w końcu przygnieść nas klimatem. To, co w niej zabija, to przestrzeń. To jest płyta drogi, w której wędrujemy ścieżkami wyobraźni. Nie ma w niej miejsca na duszności, jest tylko przestrzeń miasta i my, napawający się nią ludzie. Lekko jazzujące rytmy i wyszukana elektronika dopełniają wszystkiego.

Album ten naprawdę warto poznać, choć słuchanie go w domowym zaciszu nie daje całej tej satysfakcji. Gdy będziecie musieli gdzieś iść, wrzućcie go na swojego playera i włączcie. Efekt murowany, przeżycia niezapomniane. Taki właśnie jest ten album Ulvera.

środa, 11 marca 2009

Pomysł

Jak to zwykle bywa, gdy trzeba myśleć nad czymś ważnym, myśli się o wszystkim innym, tylko nie o tym co trzeba. Tak też jest w moim przypadku, jednak tym razem chyba będzie to myśl produktywna. Czemuż to tak? Ano dlatego, że wpadł mi do głowy pewien projekt.

Wszystko zaczęło się wczorajszego popołudnia, kiedy to myślałem nad dołączeniem do tego bloga licencji "Creative Commons." Niestety, jest to niemożliwe ze względu na tłumaczenia, które się tu znajdują. Trochę szkoda, tym bardziej, że to m.in. nad uznaniem mojego autorstwa tych translacji mi zależało. Pomijam już sam fakt ułatwienia dostępu do tekstu czy też jego zrozumienia.

Co by jednak było, gdyby zająć się tłumaczeniem ogólnodostępnego dobra kulturowego? W tzw. public domain znajduje się mnóstwo tekstów, które nigdy nie zostały/zostały dawno temu przetłumaczone, bądź też ich przekłady są trudno dostępne. Czemu by tego nie zmienić? I tu właśnie pojawia się mój pomysł - projekt, który skupiał by ludzi chętnych do tłumaczenia takich tekstów i udostępniania ich w internecie na licencji Creative Commons. Innymi słowy, każdy chętny mógłby za darmo zapoznać się z przekładem danego tekstu. Idea wydaje się wspaniała, ciekawe co będzie w rzeczywistości. Ciekawe, czy uda się coś takiego zorganizować. Ciekawe, czy to będzie działać.

Może wkrótce się o tym przekonamy.

wtorek, 10 marca 2009

Wiosenne porządki

3GB muzyki to naprawdę dużo. Taka myśl mnie naszła podczas dzisiejszej reorganizacji na moim mp3 playerze. A wszystko przez to, że wiosna idzie. Wyjrzałem za okno, a oczy me ujrzały słoneczko, ciało me poczuło przyjemny, chłodny wiaterek. Tak właśnie, wiosna idzie, choć do kalendarzowego przejścia zostało jeszcze dziesięć dni, a i pewnie nie raz będzie lało jak z cebra. Byle nie było śniegu.

Tak czy inaczej, jak to na wiosnę bywa, ludzie często biorą się za porządki. Wyrzucają rzeczy stare i niepotrzebne, by zrobić miejsce na rzeczy nowe i (często) niepotrzebne. Mnie też tknęło coś takiego, choć nie w kontekście przedmiotów, a muzyki. Postanowiłem wywalić z mojego odtwarzacza większość nutek, których słuchałem przez zimę i zastąpić je czymś naprawdę wiosennym, napawającym energią, odzwierciedlającym chęć życia. Z tego też powodu poleciały przeróżne Tiamaty, dużo Moonspella, Black Sabbath, Lifelover i wiele innych. Usunęłem też wiele albumów, których słuchałem zdecydowanie za długo. Ich miejsce zajęli Beastie Boys, Slayer, Amazing Atomi Activy Drinkersów (dla mnie bardzo wiosenno-letni album, poza tym zwróćcie uwagę na aliterację tej części zdania). Nowy Tankard, dużo grindcore'u (który może nie jest jakiś specjalnie wiosenny, ale żywiołowości odmówić mu nie sposób) – to wszystko trafiło do mnie na odtwarzacz. W końcu trzeba dać szanse zespołom i albumom, których dawno się nie słuchało.

Niemniej, wybieranie coraz to kolejnych zespołów zaczęło sprawiać mi trudność. Coraz ciężej było u mnie z wyborem. Co się nadaje na taką pogodę, a co nie? W końcu nawet kilka starych rzeczy wróciło (choćby Wildhoney), nawet pomimo tego, że starałem się unikać smutów. Doszło do tego, że nie zapełniłem całego swojego odtwarzacza... Na upartego obyłbym się bez tych 2GB z karty SD , którą mam włożoną w odtwarzacz. Ale może to i lepiej – bardziej skupię się na tym, co mam zgrane. Lepiej poznam tę muzykę. Nie będę miał aż takiego problemu z wyborem. I tak większości rzeczy, jakie mam na empetrójce, nie słucham, ograniczając się do kilku albumów puszczanych na okrągło. A tak, to może polubię coś bardziej, niż dotychczas. Już dawno przekonałem się, że mój odtwarzacz kreuje moje gusta o wiele mocniej, niż komputer – pewnie dlatego, że zawsze jest ze mną. Dlatego, że nie mam na nim takiego wyboru.

Zresztą, 3GB muzyki to bardzo dużo. Nawet teraz, niezapełniony do końca, zapewnia mi 18h 46 min. i 3 sek. muzyki - więcej, niż można przesłuchać za jednym razem. W końcu liczy się jakość, nie ilość. A to właśnie o ten nieokreślony współczynnik jakości i o charakter chodziło mi, gdy postanowiłem zreorganizować zawartość mojego mp3 playera.

Najpiękniejsze słowa

Jakiś czas temu zdarzyło mi się (a czemu by nie?) usłyszeć chyba najpiękniejsze słowa na świecie. Na pierwszy rzut oka nie było to nic nadzwyczajnego, nie był to też banał, jakich pełno w telewizji. Nie było to nic, na co każdy mógłby wpaść. Nie było w tym za dużo czegokolwiek. To było tylko kilka słów, a jednak były one tak piękne, że chciałbym słyszeć je cały czas?

Wiecie cóż to za słowa? Domyślacie się? Jeśli tak, to nie musicie czytać dalej. Jeśli nie, to zapraszam, ja wam powiem.




Chcę poznać twoją muzykę.



Tak one brzmiały. Bo czy jest coś piękniejszego, niż muzyka? Czy jest coś wspanialszego, niż możliwość dzielenia się nią?

Śmiem w to wątpić.

niedziela, 8 marca 2009

Okładka

Moje stereotypowe pojmowanie muzyki właśnie legło w gruzach. Ja ogólnie wiem, że nie należy oceniać książki po okładce i nie raz można się przejechać, niemniej istnieją pewne standardy wizualne, których się nie przekracza – przynajmniej w metalu. Jak białe adasie, to thrash. Jak skórzane gacie i corpse-paint, to bleczur. Bojówki są typowe dla deathu... itd. Światopogląd prosty, jak budowa cepa, niemniej strasznie trafny – bo choć są odstępstwa, to można by je określić minimalnymi. Zresztą, nawet jeśli to się nie zgadza, to metala tak czy siak się rozpozna.

Tak było do dzisiaj. Bo co ja tutaj mam? Trzy (na focie cztery) miłe, nawet urodziwe Japoneczki, które wyglądają, jakby urwały się z jakiejś starszej wersji Morning Musume. Bo cóż groźnego może być w tych kolorowo ubranych dziewuszkach, których strona internetowa obfituje w róże, zielenie i żółcie?

Wszystko! Te panie miotą! Okładka okazała się nieadekwatna do zawartości, gdyż Japneczki grają grind core z domieszką death metalu. Palce lizać – o ile wcześniej się ich nie straciło, gdyż debiutancka płytka jest ostrzejsza, niż katowski miecz. Gęste gitary, ciągłe blastbeaty i niszczący wokal – od ciężkiego growlu po piski. Gdybym nie widział zdjęć tych pań na własne oczy, to ciężko byłoby mi uwierzyć, że tu kobieta śpiewa. Tak, wiem, są różne Totemy czy inne Arch Enemy, niemniej kobiecy growl przeważnie da się rozpoznać. Tu tak nie ma.

Zaskakujące jest to, że panie nie stylizują się w żaden sposób. Są po prostu sobą – nie robią nawet głupich min. One naprawdę wyglądają jak zespół pop, a tu proszę bardzo. Swoją drogą, w Japonii naprawdę chodzą do góry nogami, skoro ktoś taki gra (co oznacza też, że słucha) grind core'u. U nas byłoby to raczej nie do pomyślenia, a tam – proszę bardzo. Chcesz, to masz. I ja to kupuję!

A jakby ktoś był ciekawy, to panie nazywają się Flagitious Idiosyncrasy In The Dilapidation.
Linki dla Ciekawych: strona oficjalna || myspace || live

środa, 4 marca 2009

Odbicie w lustrze

Kolejne nuty, po uciecze z membran głośników, wbijają się w mój umysł. Już dawno zamierzałem napisać o Björk, a jednak do tej pory tego nie zrobiłem. Czemu? Ciężko mi to stwierdzić, ale strzelam, że dawno nie czułem się tak, jak teraz. Dawno nie miałem tego poczucia, że chcę się podzielić tym wszystkim, co czuję w jej muzyce. Teraz nadszedł ten moment.

Björk jest jedną z tych artystek, które wszyscy znają. Można nie mieć pojęcia o muzyce, którą tworzy, ale nie znać Björk? Nie mieści mi się w głowie. Niemniej, powód dla jej znaczenia jest mi do tej pory nieznany. Wiem tylko, że jest wręcz uwielbiana - zarówno przez osoby zakochane w alternatywnych brzmieniach, jak i tych, którzy przyjmują wszystko jak leci. Ona po prostu jest i tworzy swoje, co nie zawsze trafia we wszystkie gusta... Niemniej, ktoś musi lubieć jej muzykę, nawet tę dziwną, mocno eksperymentalną.

Ja nie jestem tak awangardowy i uwielbiam głównie jej stare oblicze, czasy płyty Debut. Płyta to dziwna, z jednej strony bardzo rytmiczna, melodyjna, z drugiej zaś nieco minimalistyczna. Proste instrumenty, jakieś dźwięki dodające nastroju i jej głos - czysta autostrada przeżyć. Jej serce się otwiera, uczucie podróżuje drogą usta-uszy i trafia w nasze serca. Taka jest ta płyta, nie ma żadnych zbędnych wiadomości, które mąciłyby ten przekaz.

Wielokrotnie pisałem, że czyjaś muzyka trafia w moje odczucia. Tu jest odwrotnie - to moje odczucia trafiają w muzykę Björk, dopasowują się do nich. Gdy ona się smuci, ja się smucę. Gdy ona tęskni, ja tęsknię. Troszkę alkoholu i nagle czuję się zespolony z dźwiękami, które wydobywają się z głośników; z uczuciami, które wydobywają się z jej serca. W końcu człowiek czuje się, jakby wysłuchiwał własne odbicie w lustrze... mimo, że to odbicie wcale nie musi być jego.

Rock the Internet

Dziś jest dzień chodzenia na łatwiznę. Z tego powodu, zamiast pisać coś nowego, wrzucam recenzję Popmundo. Napisałem ją na potrzeby Tawerny RPG, a znaleźć ją można w najnowszym numerze tegoż zinu. Tam też bogatsza jest ona o obrazki (autorstwa Bazyla) i rubryczkę z oceną. Tu zaś jest sam tekst. Życzę miłej lektury.


Któż choć przez chwilę nie marzył o zostaniu gwiazdą muzyki? Sława, pieniądze, olbrzymie ilości fanów i my w centrum tego wszystkiego. Takie marzenia pojawiały się, mniej lub bardziej otwarcie, w głowie chyba każdego z nas. Oczywiście, potem życie weryfikowało takie rzeczy – w końcu nie każdy ma talent, zapał czy też chociażby odpowiedni instrument. A mimo wszystko coraz to nowe rzesze młodych zakładają zespoły, próbują coś tworzyć, nagrać domowym sumptem, grać jakieś koncerty. Gdy szczęście się do nich uśmiechnie, starają się wypłynąć na nieco szersze wody show businessu, by gdzieś tam, w dalekiej przyszłości, być w stanie zapalić swoją malutką gwiazdkę w konstelacji sław. Jednak co z tymi wszystkimi, którzy chcieliby choć przez chwilę poczuć się jak gwiazdy, a jednak nie mogą? Ano wtedy z pomocą przychodzi np. karaoke – melodia, mikrofon, i już możemy dać swój mały recital. A gdy to nie wystarcza, zawsze można pójść na konkurs air-guitar – czyli turniej grania bez instrumentu, za to ze skakaniem, tarzaniem się, machaniem głową itp. Co jedank, gdy się wstydzimy, bądź też Bozia poskąpiła i takich zdolności? No więc jest też trzeci sposób, dla którego nie trzeba się nawet ruszać sprzed komputera. A nazywa się on Popmundo.

Popmundo jest komputerową grą RPG, stworzoną w 2004 r. przez szwedzką firmę Extralives AB, znaną pewnie niektórym z innej popularnej gry – Hattricka. W Popmundo gra się na podobnej zasadzie – jest to tzw. browserówka, czyli gra przez przeglądarkę internetową. Jednak nie jest to kolejny produkt bazujący na silniku Vallheru, a coś absolutnie nowego. Coś, co da nam możliwość zmagania się nie ze smokami i dziewicami, a z czymś o wiele gorszym – z potworem zwanym przemysłem muzycznym.

Całą przygodę rozpoczynamy od wykreowania naszej postaci. Ważne jest, by wybierać mądrze, gdyż później nie będziemy mieli możliwości zmienić naszego alter ego. I tu pierwsza (nieco niemiła) niespodzianka. Po wyborze miasta mamy do dyspozycji już gotowe, losowo utworzone postacie. Nie możemy nawet nazwać naszego bohatera. Niemniej jednak brniemy dalej, gdyż nie warto zrażać się taką błahostką. Niestety, dalej nie ma już nic poza samą grą – żadnych statystyk, umiejętności, zdolności itp. O co więc chodzi? W końcu to miało być cRPG, a nawet nie mogę wykreować swojego bohatera… Jak już wspominałem, gra jest zupełnie inna, także pod tym względem. Każdy zaczyna z postacią o bazowych cechach i dopiero w trakcie gry je rozwija. Najpierw, dwa razy dziennie przez trzy tygodnie dana osoba dostaje 2 Punkty Doświadczenia, by móc w ten sposób rozwijać swoje cechy. Punkty te warto rozdysponować mądrze, gdyż później będzie się je zdobywać bardzo mozolnie. Na razie jednak jesteśmy na początku. Nasza postać ma cechy na niskich poziomach, nie posiada pieniędzy, umiejętności i ogólnie nie wie co robić. Bo przyznać trzeba, że gra należy do skomplikowanych w obsłudze – szczególnie na początku, gdy nie wie się co gdzie zrobić, w którym miejscu przycisnąć czy co połączyć. Ba, nawet będąc zaawansowanym graczem, można mieć z tym pewne problemy, ale na szczęście mamy mamę. Mama to taka osoba, która nie wypuści nas źle przygotowanych. Z tego też powodu ma dla nas listę życzeń, których wykonanie nie tylko sprawi, że będzie z nas dumna, ale też doskonale przygotuje nas do naszych pierwszych kroków w grze. I naprawdę warto czytać jej rady, gdyż cała gra potrafi być zagmatwana.

Jak już wspomniałem, na początku, dwa razy dziennie, otrzymuje się PD. Owa fraza dwa razy dziennie to tak po prawdzie słowo klucz w tej grze, gdyż oznacza ono tzw. update'y – momenty, w których pewien cykl kończy się i pojawiają się jego efekty. Gdy np. ćwiczymy na siłowni, pozytywne efekty tego zabiegu pojawiają się właśnie po aktualizacji. Co ważne, ów proces dotyczy tylko rzeczy, które ciężko zdefiniować w czasie. Wszystko inne toczy się w czasie rzeczywistym. Tak właśnie, nie ma żadnych tur czy innych wynalazków – jest pełen real-time, to, co robimy, z kim robimy i gdzie robimy, ma bezpośredni efekt na samą grę. Warto też wspomnieć, że wszelakie osoby, jakie spotykamy, to także żywe osoby. Żadnych NPC.

Jako się rzekło, w grze chodzi o muzykę. Tak więc po poczynieniu pierwszych kroków możemy założyć swój własny zespół albo też dołączyć do innego, już działającego. W pierwszym przypadku możemy zdecydować się na granie solo albo też zaprosić swoich znajomych do gry z nami (bardzo popularne rozwiązanie w grze), w drugim często potrzebujemy odpowiednich umiejętności, żeby ktoś się nami zainteresował. A trzeba przyznać, że w kwestii muzycznej wybór jest całkiem duży – od metalu do country, przez co każdy powinien znaleźć coś dla siebie. Żeby było jeszcze ciekawiej, możemy jeszcze wyspecjalizować nasz zespół i np. grać same utwory acid jazzowe. Oczywiście, można także wprowadzić pewne zróżnicowanie – wszystko zależy od własnego widzimisię. W zależności od tego, co gramy, będzie wzrastać nasza sława. Wiadomo, na sławę trzeba zapracować, a na początku najłatwiej to zrobić grając jakiś popularny gatunek muzyki i coverując znane utwory. W końcu każdy zaczynał od grania coverów.

Niemniej, gra nie ogranicza się tylko i wyłącznie do grania muzyki, czasami wręcz można uznać ten aspekt za drugorzędny (i wiele osób tak właśnie robi). Z systemem osiągnięć, olbrzymimi możliwościami indywidualizacji naszej postaci (począwszy od ubrań, przez tatuaże, na wykonywanym zawodzie skończywszy) oraz rozbudowaną społecznością wiele osób decyduje się zostawić przemysł fonograficzny w spokoju i zacząć realizować się na gruncie społecznym – a to jako strażak, burmistrz, przedsiębiorca czy też przestępca. Można również skupić się na przekazywaniu swoich umiejętności innym, pisaniu artykułów do fikcyjnego czasopisma albo też wyłącznie na dyskutowaniu na wbudowanym forum, gdzie można rozmawiać, flirtować, kłócić się itd. Jak widać, możliwości jest dużo.

Niestety, nie ma róży bez kolców – bo choć gra jest darmowa, to wiele z opcji wbudowanych jest w specjalny pakiet VIP, który niestety już swoje kosztuje. Tak więc jeśli ktoś chce mieć np. dzieciątko i kochającą żonkę, to niestety musi już zapłacić. Koszt to coś koło 100 zł na rok – cena może nieduża, ale mimo wszystko znacząca. Bo choć z powodzeniem da się grać bez pakietu, to jednak gra z VIP-em nabiera rumieńców.

Tak czy inaczej, żaden płatny pakiet nie sprawi, że będziemy się dobrze bawić, jeśli nie jesteśmy wyposażeni w wyobraźnię. Właśnie tak, bez niej ani rusz. Wszystko dzieje się w wirtualnym świecie, a przekazywane jest nam głównie za pomocą tekstu. Bo choć można wkleić zdjęcie miejsca czy osoby, to jednak statyczne obrazki są jedynie pomocą. Cała reszta, przebieg koncertów, kształt utworów czy przebieg randki odbywa się już tylko i wyłącznie w naszych głowach. Bez tego całość będzie zwyczajnie nudna.

Na zakończenie dodam, że naprawdę warto spróbować zagrać w tę grę. Ja w nią gram już około półtora roku, co nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się w przypadku browserówki. Podobnie jest u wielu innych osób, także z Tawerny RPG. Trzeba tylko pamiętać, żeby nie zrażać się początkowymi trudnościami. To prawda, że są dokuczliwe, a człowiek jest absolutnie skołowany, jednak z czasem i z pomocą innych, bardziej doświadczonych graczy, można zacząć czerpać dużo satysfakcji i przyjemności z prowadzenia swojego alter ego. W końcu kto z nas nie zazdrościł gwiazdom muzyki? Popmundo daje nam okazję, by się nimi stać. Choć przez chwilę.