czwartek, 23 października 2008

Sens życia według...

...niekoniecznie Monty Pythona. Raczej chodzi o moje odkrycie. Tak właśnie, chyba odkryłem na czym to wszystko polega, czemu tu jestem i takie tam. Oczywiście nie podzielę się tą wiedzą, gdyż po pierwsze nie chcę odbierać innym możliwości bycia dumnym z tego odkrycia, po drugie zaś dla każdego ten sens jest zapewne inny. Nawet wtedy, gdy różni się on w najdrobniejszym szczególe - jest on już wtedy innym sensem (kojarzy mi się to trochę z książkami w Borgesowskiej Bibliotece Babel). Dlatego też nic nie piszę na temat jego treści, tylko się chwalę. Choć tak na prawdę można by się zastanowić czy jest powód do chwalenia się. Odkrycie czegoś wcale nie oznacza posiadania tego - są to dwie zupełnie inne rzeczy. I tak jest też w moim przypadku - wiem, jaki jest sens, ale go nie posiadam. Jest to dość dziwne, szczególnie jeśli chodzi o sferę metafizyki, jednak tak właśnie jest w moim przypadku. Dlatego też się z tego powodu nie cieszę, jest wręcz przeciwnie - nieumiejętność jego osiągnięcia nie nastraja mnie zbyt pozytywnie. Powiem więcej - wydaje się on oddalony jeszcze bardziej niż był, gdy nie znałem jego natury. I to jest tak na prawdę smutne.

sobota, 18 października 2008

Rozdwojony język

Wspomnienia z czasów młodości wracają... Ostatnio zacząłem oglądać Dragon Balla. Ile czasu spędziłem z tą serią, ile emocji we mnie wzbudziła chyba tylko ja wiem. A wszystko przez kumpla, który przywiózł do akademika PlayStation 2, na którym to zaczęliśmy grać w jedno z mordobić ze smoczego cyklu (które to od kilku lat wyrastają jak grzyby po deszczu). Jednak nie o wrażeniach z odświeżenia serii mam zamiar pisać a raczej o wrażeniach z tłumaczenia. Korzystając z dobrodziejstw internetu dostałem w swoje łapki DB w formacie mkv. Jedną z głównych zalet tego rodzaju plików jest posiadanie kilku ścieżek dźwiękowych, w tym przypadku angielskiej i japońskiej, oraz wbudowanych napisów. Jako żem leń i nie chce mi się czytać (co sygnalizuje zmianę mojego podejścia do dubbingu, którego to kiedyś nienawidziłem) zdecydowałem się na wersję anglojęzyczną - tym bardziej, że już trochę wyszedłem z osłuchania z językiem angielskim i chcę go nieco odświeżyć. Niemniej jednak czasami włączam sobie ścieżkę japońską wraz z napisami, akurat gdy wkurza mnie dubbing i tłumaczenie. Co jednak najciekawsze, prawdziwa zabawa zaczyna się gdy włączy się angielską mowę wraz z napisami. Wtedy dopiero jest ciekawie, a to dlatego, iż okazuje się jak bardzo różnią się oba tłumaczenia. Przyznam szczerze, że nie zwracam na to uwagi w przypadku lektorów i angielskich ścieżek dźwiękowych, gdyż po prostu nie mam na tyle podzielnej uwagi by rozumieć dwa języki naraz. Za to jeden język w dwóch formatach to już inna bajka... Dlatego też zacząłem zwracać uwagę na więcej szczegółów. I muszę z przykrością stwierdzić, że angielski dubbing jest strasznie ugrzeczniony. Bo o ile napisy obfitują w masę nieco sprośnego humoru (którego autentyczność zdaje się potwierdzać polskie, notabene świetne tłumaczenie), o tyle już dubbing jest go w większości pozbawiony. Posunięto się nawet do tego, że w przypadkach gdzie nie widać ruchu ust usunięto niektórym postaciom całe kwestie... Ot taka cenzura... Co więcej, niektóre wypowiedzi nabrały wręcz wychowawczego charakteru pokroju "zawsze opłaca się pomagać potrzebującym," który w oryginale ,o ile w ogóle jest obecny, się tak nie narzuca. Znamienne jest też stwierdzenie, które to przeczytałem kiedyś w jednym eseju a przypomniało mi się podczas oglądania tej serii. "Przemysł dubbingowy najlepiej rozwinął się w krajach, w których panuje/panowała olbrzymia cenzura." I to jest strasznie adekwatne w stosunku do Stanów Zjednoczonych.
Na koniec dodam, że humor w wersji angielskiej nie jest taki zły. W wielu miejscach uśmiałem się okropnie (jak choćby w przypadku byka mówiącego z hiszpańskim akcentem), jednak jest to często humor zupełnie innego rodzaju niż ten oryginalny. I może dlatego oglądam tą serię właśnie w takim języku... Bo ile razy można przerabiać to samo?

piątek, 10 października 2008

Chmury na horyzoncie

To nie będzie dobry dzień. Czuję to w kościach, w umyśle, w sercu od samego rana. Wiem czemu tak się dzieje, jednak - wbrew Freudowi - identyfikacja źródła problemu wcale nie skutkuje jego zniknięciem. Powiem więcej, skutkuje jego pogłębieniem. A wszystko to przez poczucie pewnej beznadziejności mojego życia. Przez załamanie tego, w co wierzyłem. Przez poczucie niemożliwości osiągnięcia tego, co tak bardzo chcę odzyskać a czuję, że nie potrafię. Innymi słowy - czuję się, jakby ode mnie nic nie zależało, a to, na czym mi zależy nigdy nie nastanie. Chciałbym się mylić, chciałbym napisać: nie miałem racji, wszystko jest OK jednak... nie potrafię. Nie potrafię sprawić, by było OK. Niestety. Jedyne, co potrafię to czekać. Nie wiem tylko co przyjdzie pierwsze.

środa, 8 października 2008

Klęska urodzaju

Tak można by określić tegoroczną jesień i zimę - przynajmniej pod względem koncertowym. Tyle się tego narobiło, że człowiek nie ma pojęcia co wybrać. A nawet jeśli ma, to musi zweryfikować swoje plany poprzez pryzmat portfela. Bo pan portfel nie lubi koncertów, szczególnie, jeśli jest ich dużo w małych odstępach czasu. A zaprawdę, przełom 08/09 obfituje w świetne koncerty zarówno naszych lokalnych kapel, jak i dobrze znanych, zagranicznych ekip. Październik jest jeszcze w miarę spokojny, bo tylko Acidy w Zabrzu się szykują (już za półtorej tygodnia!!!). No ale już listopad ma tego aż zanadto. No bo grają wtedy Acid Drinkers (minimum dwa koncerty do zaliczenia), Lipali w Żorach, Hunter w Wiatraku (nie słucham, ale koncerty zawsze miło wspominam), Al Sirat w Bielsku i Czeskim Cieszynie (ci to już w ogóle rzadko koncertują, więc trzeba ich zobaczyć!), Corruption (kolejny zespół, który rzadko występuje live, oczywiście musi się pokrywać data z Siratami)... a to tak na prawdę tylko czubek góry lodowej. Grudzień to miesiąc Illusion (jedyny koncert reaktywacyjny!) i Morbid Angel. Przełom stycznia i lutego to Sepultura we Wrocku, Samael w Katowicach i Tiamat w Krakowie. Do tego dochodzi jeszcze od dawna wyczekiwana przeze mnie trasa koncertowa Vesanii... Niby żyć, nie umierać, ale... Za dużo tego jest. Jestem świadomy tego, że część z tych koncertów będę musiał sobie podarować... niestety. Życie to sztuka wyboru, nikt jednak nie powiedział, że będzie on łatwy.

wtorek, 7 października 2008

"Schnaps, das war sein letztes Wort"

Nigdy bym się nie spodziewał, że od czasu mojej dawnej fascynacji Rammsteinem spodoba mi się jakikolwiek zespół śpiewający po niemiecku. Język ten może jest i fajny, ale mnie od zawsze sprawia niesamowite kłopoty (może jakbym kiedyś zamieszkał na rok w Reichu się go nauczę). Nieprzerwanie też od klasy pierwszej LO mnie on prześladuje. Z tego też powodu mam do niego małą, osobistą awersję. A pomijając tę kwestię, to za granicę kraju wychodzi najczęściej to, co jest śpiewane w obecnej lingua franca, czyli po angielsku (z mniejszym lub większym powodzeniem). A tu proszę, jakiś czas temu zainteresowałem się zespołem Onkel Tom Angelripper. Jak sama nazwa wskazuje (co nie dla wszystkich jest oczywiste), projekt ten należy do Toma "Angelrippera" Sucha, znanego z kapeli o malowniczej nazwie Sodom. Przyznam się szczerze, że nie jestem jakimś wielkim fanem owej kapeli, z niemieckiego thrashu o wiele bardziej wolę bandy pokroju Tankard i... chyba tylko Tankard. Cóż, wolę thrash zza wielkiej wody i jakoś tego nie ukrywam. Tak czy inaczej, ów muzyk założył sobie kiedyś zespół, który śpiewa pijackie przyśpiewki i stare szlagiery z kraju piwa i Bradwurstów - oczywiście w wersji nieco szybszej. Niby repertuar dość hermetyczny, a jednak coś w nim jest. Zachrypnięty, pijacki wokal Toma wyśpiewuje lekkie i radosne piosenki – ody do piwa, hymny na cześć whiskey i peany na cześć wódki. Niemiecki dodaje im tylko uroku. Do tego dochodzą gitara, gdzieś pomiędzy punkiem a thrashem (ostatnio bardzo mi się takie połączenie podoba, mimo tego, że nie lubię punku) oraz proste bicie na perkusji. OTA gra muzykę wprost stworzoną na imprezy ostro zakrapiane alkoholem, na których to w końcu budzi się uśpiony talent wokalny. Nawet nie trzeba niemieckiego znać, bo nie ma tam jakichś ciężkich zwrotów (szczególnie w refrenach). Dlatego jest to muzyka dla wszystkich, którzy lubią nieco zabawniejszą stronę metalu, do której zresztą Niemcy mają chyba talent. Wspomniany Tankard, OTA… to nie może być przypadek. Dla mnie jest to hit sezonu i polecam go wszystkim, którzy lubią dobrą zabawę.

I can't see you!

Znów trochę zaniedbałem to miejsce. Cóż, bywa i tak... Tak czy inaczej dziś znów będzie o internecie, dokładniej zaś o dobrze znanej stronie internetowej nasza-klasa. Co to za wynalazek tłumaczyć raczej nie muszę. Chyba każdy odwiedzał tę stronę i wie o co chodzi w całej tej zabawie - o szukanie znajomych ze swoich starych szkół. Niby szkoła lubiana nie jest, ale każdy lubi powspominać jej czasy. Dlatego też niewiarygodna ilość osób zaczęła zakładać swoje konta. Jak można było się spodziewać, do tego grona należą nie tylko osoby, które swoją edukację zakończyły wieki temu, ale też olbrzymie rzesze młodych, którzy są jeszcze w trakcie swej przygody z edukacją. Jednak przyciągnąć do siebie użytkowników to jedno. Utrzymać ich to drugie, o wiele trudniejsze zadanie. Z tego też powodu zaczęły pojawiać się różne dodatkowe funkcje - powiadomienia, gadżety, statusy itp niepotrzebne duperele. Pojawiła się także lista gości, którzy odwiedzali profil. Dla wielu super sprawa, gdyż wiadomo kto kogo kiedy odwiedzał. Czy przypadkiem jacyś nieznajomi nie przeglądają naszego profilu, kto nas najczęściej odwiedza/najbardziej lubi i takie tam. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie wprowadzenie abonamentu i przemiana tej jakże pożytecznej funkcji w usługę (pozostawiono podgląd tylko trzech ostatnich osób). Można powiedzieć, że twórcy strzelili sobie w nogę - w końcu podniósł się głos wielu niezadowolonych z takiej sytuacji, ludzie zaczęli dodawać do galerii grafiki z apelem i protestem. Ale czy aby na pewno?
Tajemnicą nie jest, że n-k to duże pieniądze. Ilość odwiedzających przyciąga reklamodawców a mimo to portal ten wciąż dodaje nowe bajery - wysyłanie grafik na komórkę, badge, zwiększanie limitów itp - wszystko oczywiście płatne. Widać jednak pieniędzy nigdy za wiele. I tak po prawdzie nie mam o to żalu do twórców - ich prawo. Mam za to żal do ludzi, gdyż podnoszą rewolucję jakby jakaś wielka klęska się wydarzyła. Za odrobine informacji o akcjach innych potrafią się obrazić na całego. Przecież nie jest to im do niczego potrzebne. A najbardziej w tym wszystkim bawią mnie porównania do znienawidzonej fotki.pl. Czytałem opinie, że z n-k to nie fotka, że ludzie chcą wiedzeć kto ogląda ich zdjecią itd. Jest to o tyle śmieszne, że spotkałem się już z opiniami jakoby własnie z n-k fotka.pl się robiła. W końcu wyszukiwanie starych znajomych odeszło już na dalszy plan a obecnie portal stara się przemienić w typową społecznościówkę, gdzie można wkleić zdjęcia, pogadać na forum itd. Z tego też powodu masa osób usunęła konta. Czemu więc nie zrobią tego protestujący? Nie wiem... Tak czy inaczej prawda jest taka, że publikując coś w internecie zgadzamy się na możliwość oglądania tej rzeczy przez kogokolwiek - babcię, pana policjanta, jakiejś osoby z Alaski. Co więcej, publikujemy nasze zdjęcia własnie po to, żeby były oglądane przez wszystkich, komentowane, zaś wiedza n.t. gości jest tylko i wyłącznie przejawem ciekawskości, chęci posiadania wiedzy o tym co robią nasi znajomi. I taka jest prawda.
Na koniec dodam, że mimo wszystko twórcy portalu popełnili błąd. Nie każe się płacić za coś, co udostępniało się wcześniej za darmo. Nawet za cenę obciążenia serwerów (bo prawda jest taka, że takie duperele to olbrzymia ilość informacji jakie musi przetwarzać serwer). Jest to naprawdę nie fair.