wtorek, 30 grudnia 2008

Święta jak w telewizorze

Święta, święta, już (praktycznie) po świętach, a o moim lenistwie powinny już chyba krążyć legendy – przynajmniej w mojej grupie. Szczytne plany zrobienia czegokolwiek na studia (czyli chociaż przeczytanie Kukły i karła, z którego to mam esej napisać) spełzły na niczym, ja zaś nawet nie zauważyłem, kiedy cały ten czas mi minął. Cóż, najwyżej postaram się nadrobić w akademiku – tym bardziej, że jadę tam już w środę. Tak właśnie, Nowy Rock świętuję wraz z moją akademikową rodziną – w końcu to ostatnia okazja, a rok temu spędzałem go gdzie indziej. Lecz nie o tym chciałem dziś pisać. Tematem na teraz jest właśnie ten czas świąteczny, kiedy to człowiek hoduje w sobie lenia i jakoś nie ma z tego powodu wyrzutów sumienia (w moim przypadku prawdopodobnie po raz ostatni w życiu – urok kończenia studiów).
Zacznę jednak od stwierdzenia, że indoktrynacja to jedna z najstraszliwszych rzeczy na świecie. Zadajcie sobie pytanie: jak powinno się spędzać święta? Wiadomo, z rodziną, w cieple domowego ogniska, suto zastawiony stół, góra prezentów, radość itd. - ogólnie sielski nastrój. Niektórzy jeszcze dodadzą do tego modlitwę i refleksję nad cudem narodzin Jezusa, jednak pominiemy religijny aspekt świąt. Tak czy inaczej – rodzinne święta, to jest to, czym zewsząd jesteśmy od dawna bombardowani. I nie mówię, że to jest źle, czy co – wręcz przeciwnie, często takie rodzinne święta są jedną z niewielu okazji, by pobyć razem. Niemniej, z jakiegoś dziwnego powodu wiele osób na święta się nie cieszy (ja do tych osób należę). Czemu tak się dzieje? Chyba właśnie przez to całą atmosferę, która nie dość, że przysłania nam wszystko inne, to tak naprawdę do świąt nie wytrzymuje.
Tylko czemu się dziwić, jak ostatnio ozdoby w sklepach zaczęły się pojawiać jeszcze w październiku? Z chęci pozyskania konsumenta karmieni jesteśmy świąteczną papką przez dwa miesiące, a gdy przychodzi co do czego, to już jesteśmy przejedzeni. I tak to niestety wygląda.
Tymi stwierdzeniami oczywiście nie odkryłem żadnej Ameryki – na pewno wiele z Was doszło do podobnych wniosków. Tylko nie wiem jak u Was, ale u mnie całe to świąteczne zamieszanie wywołało wręcz alergię na słowa Boże Narodzenie. Tak właśnie, w tym czasie najchętniej bym się zakopał gdzieś pod ziemię i nie wychodził aż do Nowego Roku. Bo tak po prawdzie często mam już tego wszystkiego dość, wolałbym, żeby świąteczny czas nie różnił się niczym od innych dni.
Jednak szczególnie dobijają mnie dwie rzeczy. Pierwsza to jest schematyczność, wtórność. Co roku robi się dokładnie to samo - te same potrawy, te same życzenia (które się nie spełniają), ta sama kolej rzeczy. Gdzie miejsce na świeżość w tak podwójnie skostniałej okoliczności, jaką jest gwiazdka. Czemu podwójnie? Bo po pierwsze utrwaliła ją tradycja. Wiadomo, z tradycją można walczyć. Gorsze jest to, że poniekąd utrwaliła to też telewizja. I znów na pierwszy plan wchodzi nasycenie tym wszystkim, tak kultywowane przez szklanego demona, że człowiek już nie ma na to wszystko ochoty. A do tego wszystkiego dochodzi jeszcze zazdrość – i to jest ten drugi aspekt. Na pewno wiele osób, w tym ja, zazdrości światu na ekranie. To tak trochę, jak z telenowelami – kobiety oglądają w TV życie, o którym marzą, ale które nigdy nie będzie ich. Nieco podobnie jest z TV (choć nie tylko, np. w mangach atmosfera i magia świąt też jest aż zanadto eksponowana). Po prostu – człowiek chciałby, żeby jego święta też były takie, nie potrafi się cieszyć tym, co ma. Dodajmy do tego wspomnianą świąteczną magię, która tak naprawdę nigdy nie ma miejsca. Ten tak wykorzystywany w różnych filmach czas, gdy ludzie samotni znajdują swoje drugie połówki; kiedy rozbite związki znów się jednoczą; kiedy zakochani spędzają ze sobą dużo czasu i cieszą się tym wszystkim razem... To niestety istnieje tylko w filmach...
Niestety, nakarmieni tym wszystkim, zaczynamy w to wierzyć, uznajemy święta za punkt zwrotny (takie znaczenie jest jeszcze mocniej eksponowane w przypadku nocy sylwestrowej). A to skutkuje często depresją czy innymi zachowaniami aspołecznymi. Mnie się np. zdarza zwyczajnie unikać ludzi, w pewnym momencie stwierdzam, że wolę siedzieć sam, bo wśród ludzi człowiek zaczyna o tym wszystkim myśleć – że oni doznali tej magii, a ja nie. Okropne uczucie, przez które trudno się cieszyć tym tak naprawdę fajnym czasem.
A jakie jest na to wszystko panaceum? Chyba zwyczajnie się tym nie przejmować i ignorować to wszystko. Bo im mniej o tym myślimy, tym mniejszym jest to problemem. Zawsze będziemy poniekąd smutni, ale to nie powinno przeszkadzać w czerpaniu radości ze świąt. Nawet jeśli nie zdołamy się spotkać z tymi wszystkimi, z którymi chcieliśmy. Nawet jeśli nie zrobiliśmy tego, co planowaliśmy. W końcu jesteśmy wśród bliskich – i to powinno wystarczyć. A że nie ma się osoby tak bliskiej, jakby się chciało? Cóż, może za rok będzie inaczej...
Na koniec dodam, tak już nieco poza tematem, że Sylwester jest chyba najbardziej przereklamowanym wieczorem w całej zachodniej kulturze. Jakieś postanowienia, życzenia, specjalne przygotowania, przesądy czy inne zabobony, no i przygotowywanie się do niej z takim namaszczeniem. A to wszystko bzdura, bo tak naprawdę chodzi o to, żeby się dobrze bawić.
Tańcz, aż się porzygasz.

Korzystając jeszcze z okazji, chciałbym życzyć wszystkim czytelnikom mojego bloga do siego roku. Nie przejmujcie się postanowieniami, tej nocy po prostu dobrze się bawcie.

poniedziałek, 22 grudnia 2008

Kieszonkowe słońce

Muzycznej eksploracji ciąg dalszy. Postanowiłem skupić się dziś na Tiamacie, choć nie będzie to do końca zgodne z moimi pierwotnymi założeniami. Mianowicie na początku chciałem opisać trzy moje ulubione płyty tego zespołu. Potem, w ramach inspiracji i wciągnięcia się w jedną z nich, chciałem pisać tylko o niej (na pozostałe zaś przeznaczyć inne wpisy). Od jakiegoś czasu zaś chcę skupić się tylko i wyłącznie na jednym utworze. Czemu to tak? A czemu by nie? Szczególnie że działa on na mnie wręcz magicznie – wprowadza w nastrój lekkiej melancholii, ale i daje marzenia. Wprowadza taką nutkę romantyczności i intymności, mimo że jestem sam. Cóż to za dzieło? A Pocket Size Sun moi mili.

Zbliżyłem się - tak bardzo
Że prawie opuściłem swoją muszlę
Wtedy zjawiło się widziadło barwy różu
Dziewczyna chcąca coś sprzedać

Utwór ten kończy album Wildhoney, które przez wielu uważane jest za najdoskonalsze dzieło Edlunda i spółki. Trudno się nie zgodzić z takimi opiniami, gdyż jest to płyta kompletna – nic nie jest w niej za dużo, nic za mało. Pochłania się ją za jednym zamachem i chce się więcej. A Pocket Size Sun jest utworem wieńczącym to dzieło. Zarazem, przedstawia sobą coś zupełnie innego, niż poprzednie pięć kawałków (i cztery przerywniki). To coś to pewna nieuchwytność, nieokreśloność kojarząca mi się bardzo ze snem, ewentualnie z momentem przebudzenia (swego czasu często zdarzało mi się budzić, gdy leciał ten utwór). Jest to niejako zapowiedź tego, co miało nadejść w twórczości Tiamat.

Dziewczyna zaoferowała mi kieszonkowe słońce
Ujrzałem jego niewinny uśmiech
„Jeśli chcesz się zabawić” - powiedziała -
„Ono weźmie cię na chwilę do nieba”

A Pocket... na pewno różni się też tym, że nie ma tu w ogóle przesterowanej gitary elektrycznej – jest tylko perkusja, klawisze i spokojnie wygrywający melodię bas. No i głos Edlunda - cichy, wyważony. Jak widać, instrumentarium nie jest jakieś bogate, ale absolutnie wystarcza do stworzenia atmosfery – bo właśnie atmosfera jest tu najważniejsza. Owa senność, a co za tym idzie swego rodzaju sielskość, ład, ciepło słońca. Ten utwór ma działać na wyobraźnie poprzez pewne wyciszenie. Bo słowa, opowiadana historia, jest tak naprawdę tłem do tego, co dzieje się w warstwie muzycznej. To one ilustrują to, co dzieje się w warstwie dźwiękowej, nie na odwrót. Z drugiej strony, są one od siebie wyraźnie oddzielone. Najpierw pojawia się zwrotka, potem ilustracja muzyczna, zwrotka, ilustracja itd. Jednak części te nie rywalizują ze sobą. Wręcz przeciwnie, współgrają, dając słuchaczowi to, co najlepsze.

Na cal przed nieboskłonem
Dotknęły mnie jej delikatne palce
Nasze uczucia dzieliliśmy ze słońcem
I w końcu skosztowałem jej rubinowych ust

Co ciekawe, gdy słucham tego utworum naprawdę czuję się, jakbym wędrował wprost do nieba. Nie wiem czemu tak się dzieje – może przez pewne miłe wspomnienia związane z tą płytą, może z innego powodu. Nie mniej, zawsze wyobrażam sobie, że jest letni dzień, ja leże na trawce, a przed moimi oczyma rozpościera się niebo. Tylko chmury jakoś tak powoli, wręcz leniwie płyną przed siebie, ja zaś duchem płynę z nimi. To taka trochę wyobraźnia w wyobraźni – obrazuję siebie samego w chwili wyobrażania. I powiem Wam, że jest to cudowne uczucie. A najwspanialsze w tym wszystkim jest to, że ona jest tam zawsze ze mną. Nie jest to jakaś konkretna osoba, raczej świadomość, że ktoś tam leży obok mnie i razem ze mną wędruje do nieba.

Zaczęła śpiewać kołysankę
Pochodzącą ze antycznej Senoi
„W świecie snów nie umiera nikt
Śpij słodko mój chłopcze”

Wspaniałe jest to marzenie, szczególnie gdy nic dookoła się nie dzieje i można się w tym wszystkim zagłębić po uszy – w myślach, w dźwiękach, w sobie. Tylko zamknąć oczy i odpłynąć. Przyznam, że kiedyś chciałbym zaśpiewać tę piosenkę ukochanej osobie. Kończąca się płyta, my leżący obok siebie i słowa przeplatane dźwiękami, gestami i myślami pełnymi uczuć.

Słońce, niczym ostrze, przecięło me oczy
W piasku wykreśliło światy
Wspomnienia zaczęły blednąć
I nagle wypadły mi z rąk

Utwór się kończy, a my tam jesteśmy nadal, jeszcze przez chwilę. Delektujemy się ciszą i czekamy na jeszcze. Nawet dźwięki natury, które rozpoczynają kolejny cykl płyty, nie zmieniają tego. Dopiero pierwszy utwór na płycie to robi. Coś jednak pozostaje z tego całego przeżycia. To coś nazywa się tęsknota.
Obiecuję, że następna notka będzie bardziej rzeczowa... A może i nie, bo nadal planuję drążyć ten wspaniały Szwedzki zespół. Bo czy jest coś piękniejszego, niż dźwięki trafiające bezpośrednio w duszę?

W piasku znalazłem dwie cudowne muszle
Niczym dwie krople wody
I pomyślałem, że słyszę kwiecisty dźwięk dzwonków
Zza huku siedmiu mórz ...


Wpis bazuje na utworze "A Pocket Size Sun" zespołu Tiamat.

piątek, 12 grudnia 2008

Wilki

...niezupełnie te polskie, z Robertem Gawlińskim na wokalu, ale nadal z wokalistą na G. Garm i spółka, czyli norweski Ulver, którzy już od 15 lat dostarczają swym fanom wrażeń, tworząc muzykę intrygującą, poruszającą i nieprzewidywalną. Właśnie, nieprzewidywalną, gdyż po tym zespole można się spodziewać wszystkiego – od dzikiego black metalu po minimalistyczny dark-ambient. I nikt tak naprawdę nie wie, gdzie następnym razem zabiorą nas ci zdolni Norwegowie.
Zespół zaczął swoją karierę jako przedstawiciel naczelnego nurtu Norwegii, czyli black metalu. Jednak, jak przystało na tak nietuzinkową grupę, zamiast śpiewać o szatanie, paleniu kościołów i śmierci, wzięli na warsztat tradycyjne, skandynawskie legendy. Tak powstało Bergtatt – Et Eventyr i 5 Capitler, które można by określić mianem albumu koncepcyjnego, przedstawiającego historię zagubionej w górach dziewczyny, która spotyka trolle i inne stworzenia rodem ze skandynawskich podań. Zresztą, już sam tytuł nakreśla historię, gdyż bergtatt znaczy wciągnięty w górę. Muzycznie zespół starał się połączyć szybkość i brutalność czarnej sztuki z lekkością i klimatem folku, co moim zdaniem zespołowi absolutnie się udało. Dodajmy do tego kilka ciekawych, budujących klimat przerywników oraz śpiew w staro duńskim (dla dodania pogańskiego klimatu) i wychodzi nam świetny album, który warto posłuchać – nawet jeśli nie przepada się bleczurem. Mija trochę czasu, a Ulver wydaje dwa kolejne albumy – absolutnie folkowy Kveldssanger oraz, rok później, Nattens Madrigal – płytę na wskroś black metalową, gdzie surowość i nieprzystępność posunięto wręcz do granic możliwości. Dziwne, że zespół wydaje dwa absolutnie różne materiały? Niezupełnie, jeśli weźmiemy pod uwagę to, co miało dziać się później. Dwupłytowa adaptacja muzyczna poematu Williama Blake'a Zaślubiny nieba i piekła okazała się punktem zwrotnym w ich karierze. Muzyka szatana została pozostawiona samej sobie, zaś Garm i reszta zaczęli tworzyć coś synkretycznego, łączącego w sobie różne style muzyczne, nie tylko metalowe. I w sumie w tym momencie wszystko się zaczyna na nowo – wędrówka po stylach, z jednej strony industrialne, elektroniczne Perdition City, z drugiej minimalistyczne Shadows of the Sun. A pomiędzy nimi masa przeróżnej muzyki, także pod postacią ścieżek dźwiękowych.
Ktoś mógłby się zastanawiać: skąd ta różnorodność? Czemu takie balansowanie pomiędzy gatunkami? Garm, w jednym z wywiadów, powiedział, że dla niego zmieniają się tylko narzędzia, wszystko inne to jeden ciągły proces, który łączy wszystkie nagrania. Przejawia się to między innymi w tematyce – mrok, smutek, cierpienie to rzeczy, o których śpiewa Ulver. I ja się z tym zgodzę – na większości płyt (wykluczam tu The Marriage of Heaven and Hell) wyczuć można alienację. To wszystko, co się dzieje dotyczy pojedynczej jednostki. Inne osoby nie tyle nie biorą w tym udziału, ile po prostu ich tam nie ma. Tak samo jest ze smutkiem – można go wyczuć nawet na tych najdzikszych albumach, gdzie ciężko się przedrzeć przez warstwę trzeszczenia. A jednak, jak już się to zrobi, to wtedy odkrywa się wiele wspaniałych odczuć.
Nie będę ukrywać, że Ulver to jeden z tych moich specjalnych zespołów, które ubóstwiam ponad wszystko inne. Mogę ich słuchać nieprzerwanie, niezależnie od sytuacji i miejsca. Czym jest to spowodowane? Na pewno wspomnianą różnorodnością – po prostu nie mogą się znudzić. Z drugiej strony – są sytuacje, gdy słuchanie ich jest najbardziej adekwatne, najwięcej się z tego wynosi. Perdition City, na ten przykład, najlepiej jest słuchać przez słuchawki w drodze przez miasto, najlepiej wieczorową bądź nocną porą. Kveldssanger świetnie słucha się zimą, Silencing the Singing najlepiej smakuje, gdy włączyć je cicho i się położyć. Podobnie jest z Shadows of the Sun. Nattens Madrigal powinno być słuchane z mocno odkręconą głośnością, itd. Czemu to wszystko? Bo dzięki takim zabiegom muzyka, która gra z głośników/słuchawek nabiera mocy, jeszcze bardziej oddziałuje na człowieka, a przynajmniej na mnie. Wtedy to mogę zamknąć oczy i dać się ponieść wyobraźni albo po prostu leżeć i pozwolić reszcie płynąć przed siebie.

środa, 10 grudnia 2008

Tiamat

Mało jest zespołów, które słucham nałogowo więcej niż raz. Wiadomo, człowiek czasami podjara się jakąś muzą i słucha jej na okrągło przez, powiedzmy, miesiąc. A potem nico, rzadko do niej już wraca. Tak miałem np. z Head Control System – świetny projekt Garma i Daniela Cardoso, ale na dłuższą metę nużący. Teraz wracam do niego naprawdę sporadycznie – pomimo tego, że muzyka nadal mi się podoba. Są jednak zespoły, które rezonują na podobnych falach co ja. Bo choć wprawdzie nie słucham ich jakoś straszliwie często. Po prawdzie często nie ruszam ich przez takie pół roku, może od czasu do czasu włączę sobie płytkę, ale jak się już zestroję, to wyłączam ją po kilku miesiącach a przez moje last.fm-owe chartsy przetacza się kolejna rewolucja. Powód tego wszystkiego jest prosty – nastrój danej muzyki współgra z moim nastrojem w danej czasoprzestrzeni. Wtedy to fale dźwiękowe trafiają do mnie z pomnożoną siłą - tępią zmysły i wyostrzając to, co dzieje się wewnątrz. Co za tym idzie, dana dawka dźwięku działa jak narkotyk, który trzeba ciągle zażywać.

Phantasma De Luxe

Jednym z tych zespołów, które tak na mnie działają, jest szwedzki Tiamat. Grupa, założona w 1988, wielokrotnie zmieniała swoje oblicza. Zaczynając od death metalu, band powoli inkorporował elementy doom i gothic, by nagle przeistoczyć się w gotycko-rockowy projekt Edlunda (znanego gdzieniegdzie jako Lucifer Hellslaughter), wokalisty i gitarzysty zespołu.
Tiamatu słucham relatywnie od niedawna, bo dopiero nieco ponad dwa lata. Jakoś wcześniej ich muzyka mi nie pasowała i potrzebowałem odpowiedniego momentu w życiu, by się zakochać. Oczywiście nic nie przychodzi tak łatwo, bo na początku (i przez dłuższy czas) podobała mi się tylko i wyłącznie Wildhoney – płyta majstersztyk, absolut sztuki muzycznej. Wszystko inne jakoś do mnie nie przemawiało – albo było za delikatne, albo struktura wewnętrzna tych tworów jakoś mi się kłóciła. W sumie się temu nie dziwię, bo słuchałem wtedy nieco innej muzyki niż teraz. Dopiero długo, długo później pozostałe płyty we mnie trafiły. Oczywiście nie wszystkie, do późniejszych dokonań nadal jakoś nie mogę się przekonać, choć przyznać muszę, że się w ich kwestii łamię.

Smell of incense takes me high

A co jest tak specjalnego w ich muzyce? To, co w każdym niesamowitym układzie dźwięków – niebywała wręcz dawka emocji. Płyty tego zespołu (przynajmniej te wcześniejsze) z niebywałą wręcz precyzją realizują to, o co tak naprawdę chodzi w muzyce – o ekspresję. Słuchając ich płyt, zawsze przenoszę się gdzieś indziej – w dalekie krainy wyobraźni. Wtedy to w mej głowie uwalniają się przeróżnej maści obrazy, z których to składają się osobne światy, rzeczywistości. Oczywiście najczęściej są to obrazki smutne, nostalgiczne czy sentymentalne, ale taka właśnie jest muzyka Tiamatu. Nie ważne, czy Edlund śpiewa ciężkim growlem, czy też czystym śpiewem – zawsze w tym wszystkim tkwi nutka melancholii. Instrumenty tylko potęgują to wrażenie, tworząc mieszankę, która wznosi na wyżyny odczuć. Przypomina mi to trochę teorię literacką Poego, który to szukając najbardziej doniosłego, ale i zarazem najmocniej wpływowego na ludzi, odkrył je właśnie w smutku po jakiejś stracie, w melancholii. To właśnie je możemy znaleźć w dziełach Edlunda i spółki. I w sumie przez nie słucham ich wręcz nieprzerwanie od kilku miesięcy. Ale to jest już magia tego zespołu.

poniedziałek, 8 grudnia 2008

Listy z nieba

Nie wiem, co jest tak wspaniałego w listach, że tak dobrze mi się kojarzą. Całkiem możliwe, że chodzi tu o ludzi, z którymi pisywałem listy, że to przez nich tak bardzo je lubię. Możliwe też, że olbrzymią rolę odgrywa ich prywatność. Nie jest to wstukiwany do komputera tekst, który można wysłać jednym kliknięciem, a coś, co można by nazwać zwierciadłem duszy, przelewaniem siebie na papier. No a poza tym ten magiczny czas oczekiwania na odpowiedź, to zniecierpliwienie...
Niewiele osób o tym wie, ale dobrych kilka lat temu z powodzeniem prowadziłem regularną korespondencję z kilkoma wspaniałymi osobami. Oczywiście, listy te były bardzo często pełne naiwności i idealizmu, ale to chyba dzięki nim były one takie szczere. Niestety, kontakt z tymi osobami mam dość rzadki... Wiadomo, każdy idzie w swoją stronę, ma swoje życie i nie ma już na tyle czasu czy chęci, by dalej pisać. Taka jest kolej rzeczy. Kiedyś nie chciałem się z tym pogodzić, choć do tego się to tak naprawdę sprowadziło. Złudzenia to najgorsze (choć także i najpiękniejsze), co człowiek może mieć. Zresztą, nadal mamy swoje nr telefonów, adresy z komunikatorów, maile... Tyle że to nie jest to. Taka komunikacja, choć łatwa, zawsze wydawała mi się bezduszna. O wiele łatwiej jest się człowiekowi otworzyć właśnie w liście. Możliwe, że to przez ten czas, jaki się czeka. Przez to, że odpowiedź nie jest natychmiastowa, a przychodzi za tydzień, dwa tygodnie, miesiąc... Osoba pisząca ma czas się zastanowić, osoba odpowiadająca tym bardziej. Bardzo brakowało mi tego wszystkiego.
Czemu o tym piszę? A bo jakoś tak listy ostatnio za mnie chodzą, czy też, innymi słowy, jakoś tak się zdarzyło, że naszła mnie chęć pisania. I to do więcej niż jednej osoby. Jeden z tych listów miał być do kogoś bardzo wyjątkowego, miał mówić o wielu rzeczach i o rzeczy jednej. Powstawało go chyba z 10 wersji, choć nie wszystkie istnieją na papierze. Ostateczna forma jeszcze nie zaistniała, ale wierzę, że go ukończę i zaadresuję. Drugi list zaś zamierzałem napisać do wspaniałej przyjaciółki, z którą kiedyś pisałem. Zawsze lubiłem dzielić się z nią problemami, bo wiedziałem, że mnie rozumie, że mnie pocieszy. Jakoś tak się nosiłem, choć nie byłem pewny, czy odpisze. W końcu wysłałem jej kiedyś kilka listów, na które nie odpisała. I tak bym walczył ze sobą do dziś, gdyby nie jej sms. Treści oczywiście nie ujawnię, ale poza pytaniami "co u mnie" napomknęła, że fajnie znowu byłoby ze sobą pisać. I że tym razem, jeśli ja napiszę, to ona odpisze. I niech ktoś mi powie, że telepatia nie istnieje. Oczywiście list napisany jeszcze nie jest (tym bardziej, że widziałem się z nią w zeszły weekend), ale powstanie na pewno. Muszę tylko zapomnieć o wszystkim innym, położyć się na łóżku, wziąć łyk herbaty i zacząć pisać.
Bo miło jest dostawać listy. Jeszcze milej jest je pisać ze świadomością, że ktoś na nie czeka.

Świeczki w ASCII

Polacy mają wręcz niebywałą tendencję do wspominania wydarzeń smutnych. Chyba żaden inny naród nie świętuje z taką fetą klęsk, niepowodzeń czy też śmierci. Czemu się dziwić? Taka romantyczna indoktrynacja ma już miejsce w szkole podstawowej, gdzie dzieci uczą się gloryfikować nieudane zrywy i niepotrzebne poświęcenia. Jednak nie o tym zamierzam pisać, choć temat będzie nieco związany.
Żałoba. Chyba każdy z nas był kiedyś w żałobie. Odejście kogoś bliskiego często wiąże się z bólem, z którym to ciężko sobie poradzić. Człowieka opanowuje swego rodzaju niemoc, niechęć czy rezygnacja. Tak przynajmniej bywa w przypadku żałoby osobistej. Bo jak zapewne wszyscy wiedzą, ów stan ma też swoją drugą, gorszą stronę. Jest to żałoba oficjalna, narzucona odgórnie. Wtedy to oficjele państwa, regionu czy miasta narzucają nam smutek. Sprawiają, że powinniśmy czuć się zobowiązani do bycia w ponurym nastroju. Powinniśmy wstrzymać się od wychodzenia na imprezy, śmiania się, stąpania lekko – w końcu jest żałoba. Często nie lubimy tego czasu, uważamy to za niepotrzebne obnoszenie się władz. Bo w końcu żałoba to sprawa prywatna.
Tylko co wtedy, gdy połączymy tą sytuacje? Sytuację, gdy umrze ktoś, kogo znaliśmy. Co myśleć o osobach, które starają się sugerować, jak powinna wyglądać nasza żałoba? Tak zdarzyło się ostatnio, gdy zmarł Olass. Nagle pojawiły się osoby, które zaczęły wręcz prześcigać się w pomysłach na uczczenie pamięci młodego muzyka. Oczywiście sytuacja ta pojawiła się w rzeczywistości wirtualnej, gdyż w niej o takie rzeczy najłatwiej. Tak czy inaczej, nagle jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się coraz to kolejne propozycje: usunąć awatary, ustawić każdemu Olka na awatar, wyłączyć forum, ustawić wszystko w monochromatycznych barwach, słuchać Blues Beatdown przez cały dzień, a potem jeszcze w dniu pogrzebu. A ja się pytam: po co to? By zaspokoić własne ego? By ludzie mnie naśladowali? By czuć się lepszym? Czy to wszystko warte jest wywlekanie tego wszystkiego, co powinno być w środku, na zewnątrz tylko po to, by uformować żałosną, ohydną karykaturę pamięci o zmarłym?
Jak myślicie? Czemu osoby, które są bardzo blisko zespołu, nie wypowiadały się, nie prześcigały się w propozycjach? Dlaczego nie wymyślały coraz to nowych prób na "uczczenie" pamięci zmarłego? No czemu? Jak to napisał moderator forum: zamykam ten wątek, bo mi się robi niedobrze.
Przyznam, że mam mały żal do obsługi strony i forum. Żal o to, że poddali się ogólnemu nastrojowi i zmienili barwy tych podmiotów na odcienie szarości. Ja wiem, że jest ciężko, że trzeba pamiętać, ale po co? Po co tak się obnosić? Nie lepiej dodać czarną wstążeczkę w rogu niźli przytłaczać ludzi szarą rzeczywistością? Bo i mniej pretensjonalne to jest, a i bardziej estetyczne.
Na koniec dodam jeszcze wypowiedź jednego użytkownika z forum, który to doskonale skomentował całą sytuację.

- Dziadku, jak kiedyś wyglądała żałoba?
- Usuwaliśmy na forach internetowych avatary albo tworzyliśmy nowe - czarno-białe, blokowaliśmy dostęp do forum, wszystko zamienialiśmy na czerń i biel, dodawaliśmy świeczki ascii "[*]"

Two nights in Kraków

Czas trochę odkurzyć bloga. Pełnoprawnych notek jakoś mało, za to dużo rzeczy przetoczyło się przez moją głowę – dźwięków, przemyśleń, alkoholu. O tym wszystkim jednak przy innej, bliższej bądź dalszej, okazji. Na razie zaś opiszę to, co obiecałem jakiś czas temu – weekend w Krakowie.
Przyznać muszę, że w Krakowie bywam nieczęsto – przynajmniej, tak by w nim posiedzieć. Jeśli już jadę do dawnej stolycy, to robię to w celu uczestniczenia w jakimś konwencie bądź koncercie. Tym razem było inaczej. I choć w tenże weekend miał miejsce gig kwasożłopów, to jednak nie jechałem z planami uczestniczenia w nim. Tak po prawdzie, to jechałem napić się z niezastąpioną Kitty. Od dawna mówiła mi, że muszę ją odwiedzić. Cóż, mój nastrój do najwyższych ostatnio nie należy i niezbyt mam ochotę na podróżowanie, ale Kitty tym bardziej nalegała na wpadnięcie do niej i napicie się wspólnie. Wprawdzie na to nie nalegała, ale dwa dni przed zdecydowałem się do niej pojechać. W końcu dawno się nie widzieliśmy, poza tym zawsze to jakaś odskocznia. Bo ile można siedzieć samemu w tym samym miejscu?
Tak czy inaczej kupiłem po drodze żołądek z miodem i ruszyłem do grodu Kraka. Oczywiście po drodze plan się nieco zmienił. Okazało się, że zamiast mojego planowanego picia we dwoje i pogaduch (ostatnio jakoś bardzo mocno tego potrzebuję) wybieramy się na rockotekę. Nic nie poprawia humoru tak dobrze, jak dawka thrashu. To są zresztą moje słowa, które zostały mi przypomniane. Zresztą, w gościach wybrzydzał nie będę, więc zgodziłem się na taki plan. Po perypetiach z mamą Jagody i drinku (wtedy tylko jednym) poszliśmy do Jazzrocka – knajpy, w której zdarzyło mi się raz zawitać. Było to dokładnie rok temu podczas koncertowego weekendu. Było fajnie, ale tym razem było dużo lepiej. Możliwe, że to przez brak wycieńczenia związanego z dwoma dniami koncertowania. Możliwe, że tym razem byłem z kobietami (dwoma, bo była z nami koleżanka Kitty), nie zaś z Izajaszem, który kompanem do picia jest świetnym, ale do tańców – przynajmniej dla mnie - się nie nadaje. Ja zresztą też, bo rzadko mam na nie nastrój, choć tamtego dnia takowy chyba miałem. Przebalowałem na parkiecie prawie całą imprezę. Skąd miałem tyle energii w sobie – nie wiem. Zresztą, najwyraźniej zaskoczyłem tym nie tylko siebie, ale i Jagodę, która w pewnym momencie musiała usiąść. I powiem, że nie było jakichś młynów, rozpierduch czy innych rzeźni, muzyka też zbyt często o metal nie zahaczała. Był to głównie rock (zarówno hard, jak i roll) i wszystko, co się z tym wiązało. Do tego nieco Depeche'ów, Prodigy i różnych innych wynalazków. Było naprawdę świetnie, bo wróciliśmy gdzieś około 4 rano.
Dzień następny rozpoczął się dość wcześnie, bo gdzieś pomiędzy 10 a 11 rano. Według planu tego dnia miałem wracać do akademika. W końcu, ominąwszy koncert, nie miałem zbytnio celu w siedzieniu in Cracow. I choć Kitty już od dnia poprzedniego namawiała mnie, żebym zmienił zdanie, to jednak pozostawałem nieugięty. W zamian umówiłem się z kumpelą, z którą nie widziałem się ponad 1,5 roku. Było to bardzo spontaniczne spotkanie. Wprawdzie trwało zaledwie godzinę, to jednak spędziliśmy ją naprawdę miło – szczególnie że ostatnio jakoś rzadko się kontaktowaliśmy. A znamy się chyba od 8 lat. Dopiero niedawno jakoś kontakt odżył i wróciła idea pisania listów (ale o tym w jednej z kolejnych notek), a że nadarzyła się okazja, to ją wykorzystałem. I choć czasami czułem się dziwnie, to nie żałuję tego.
Godzinę po spotkaniu pojawił się Izajasz. Odebrałem go z przystanku i poszliśmy do Kitty. Po drodze zakupiony został żołądek, zabraliśmy też ze sobą jakichś Acidmaniax i ruszyliśmy na obiecany obiad (który, zgodnie z danym słowem składał się z czegoś więcej niż makaronu, marchewki i dwóch kostek rosołowych). Co trzeba napomknąć, naprawdę dobry obiad. Gdy już popiliśmy i pojedliśmy, ruszyliśmy w stronę klubu imieniem jeziora Ness. Miałem tylko odprowadzić ludzi (nawet zabrałem ze sobą plecak), a jednak zostałem.
Koncert Acidów jak koncert. Udany tak, jak cała trasa Verses of Steel. Mile zaskoczyło mnie Paradise City, którego wcześniej nie słyszałem. Jeszcze milej mi się zrobiło, jak udało się namówić Kwasy na Yahoo i Seek and Destroy. Wyszalałem się w młynie, pogadałem ze znajomymi, popływałem po ludziach, zrobiłem sobie fotę z Titusem. Czego chcieć więcej? Usatysfakcjonowani wyszliśmy z klubu. Po zrobieniu krótkiego afterka znaleźliśmy się u Kitty na kwadracie. Odpoczynek i pobudka wcześnie rano. Powrotu na Śląsk nie ma co opisywać.
I tak po prawdzie cały ten weekend byłby wyśmienity, gdyby nie jedna wiadomość. Koncert w Kraku okazał się ostatnim koncertem Olassa. Dane mi było zobaczyć go po raz ostatni w akcji. Strasznie przybiła mnie ta informacja. Nie zmienia to faktu, że bardzo się cieszę z pójścia na ten koncert. Uzyskałem z niego dużo pozytywnej energii, zobaczyłem też ostatni występ Olka. I choć nie pokuszę się o określenie tego koncertu moim najważniejszym gigiem Acids w życiu (bo takim na pewno nie był), to warto było tam być. Warto było zapamiętać Olassa takim, jakim był na tym koncercie.
I tak oto cała historia trzech dni dobiegła końca. Teraz czas na morał, bo, jak każde opowiadanie, morał mieć musi. A będzie miało nawet kilka.
Po pierwsze primo, rock jest najlepszym lekarstwem na wszystko. Bo choć potem mój humor podupadł, to jednak w tamtej chwili czułem się wolny od wszystkich zmartwień.
Po drugie primo, dobrze jest mieć tak wspaniałych znajomych. To dzięki nim ten czas był tak udany. Cieszę się, że was mam.
A po trzecie primo, każde wysiłki i rezultaty przepadają, jeśli umiera ktoś, kogo się znało.
Niestety.

niedziela, 30 listopada 2008

Tu miała pojawić się notka na temat weekendu spędzonego w Krakowie. Niestety, na razie jej nie będzie - dziś odszedł od nas wspaniały muzyk i człowiek, Aleksander "Olass" Mendyk znany z takich zespołów jak Acid Drinkers czy None.
Będzie nam go bardzo brakowało.



Spoczywaj w pokoju.

niedziela, 9 listopada 2008

Medal za metal - artykuł Jarka Szubrychta na temat Sabatonu, ich piosenki związanej z bitwą pod Wizną oraz całym halo, jakie się wokół niej robi. Naprawdę warto przeczytać.

środa, 5 listopada 2008

Ścieżka krwi

I znów zaniedbałem nieco to miejsce... Widać piśmiennicza wena przychodzi mi falowo. Tak czy inaczej dzisiaj będzie trochę mniej egzystencjalistycznie, będzie za to rozrywkowo. Ostatnio pokusiłem się o zagranie w Vampire the Masquerade: Bloodlines. Nie grałem wcześniej, dlatego też ochoczo wziąłem się za nadrabianie zaległości. I powiem Wam jedno - gra jest świetna. Trzyma nieziemski klimat, jest dobrze przemyślana i niemniej zagmatwana. Oczywiście nic nie może być tak piękne - gra ma od groma bugów, jak choćby problemy z dwurdzeniowymi procesorami. Przyznam, że zmuszenie jej do działania zajęło mi nie lada czasu, niemniej jednak opłacało się, bo gra naprawdę potrafi trzymać w napięciu. Najlepszym przykładem jest dom nawiedzony przez duchy, w którym może i z nikim nie walczymy, to jednak jest bardzo gorąco. Walka z przeciwnikiem, którego nie widać, unikanie latających garnków, magiczne płomienie... A całe to pandemonium poprzedzone jest delikatnymi sygnałami, że coś jest nie tak. Garnek nie wylatuje od razu w powietrze, najpierw się lekko trzęsie, potem dołączają do niego następne, aż w końcu zaczyna się piekło. To jednak nie są jedyne oznaki paranormalnej obecności. Gasnące światła, głosy gdzieś z oddali, pojawiające się napisy i ona... zamordowana kobieta, której duch chce co jakiś czas przebiega Twoją drogę. Człowiek widzi ją tylko kątem oka, do tego przez ułamek sekundy... a serce bije mu tak szybko. Przyznam, że grając o północy w tej lokacji naprawdę się bałem. Ręce ciągle mi się trzęsły, zimny pot spływał po karku. To tylko dobrze świadczy o tej grze, ale też uświadamia mi jedno. Gry horrory chyba nie są dla mnie. Pewnie nie wydołałbym psychicznie przy Silent Hillu jeśli Wampir, w którym to ten dom był przecież elementem pobocznym, wywołał we mnie tyle strachu. Widać nie jest to sport dla mnie. A grę zdecydowanie polecam wszystkim, szczególnie zaś tym, dla których cRPG znaczy bardzo wiele.

czwartek, 23 października 2008

Sens życia według...

...niekoniecznie Monty Pythona. Raczej chodzi o moje odkrycie. Tak właśnie, chyba odkryłem na czym to wszystko polega, czemu tu jestem i takie tam. Oczywiście nie podzielę się tą wiedzą, gdyż po pierwsze nie chcę odbierać innym możliwości bycia dumnym z tego odkrycia, po drugie zaś dla każdego ten sens jest zapewne inny. Nawet wtedy, gdy różni się on w najdrobniejszym szczególe - jest on już wtedy innym sensem (kojarzy mi się to trochę z książkami w Borgesowskiej Bibliotece Babel). Dlatego też nic nie piszę na temat jego treści, tylko się chwalę. Choć tak na prawdę można by się zastanowić czy jest powód do chwalenia się. Odkrycie czegoś wcale nie oznacza posiadania tego - są to dwie zupełnie inne rzeczy. I tak jest też w moim przypadku - wiem, jaki jest sens, ale go nie posiadam. Jest to dość dziwne, szczególnie jeśli chodzi o sferę metafizyki, jednak tak właśnie jest w moim przypadku. Dlatego też się z tego powodu nie cieszę, jest wręcz przeciwnie - nieumiejętność jego osiągnięcia nie nastraja mnie zbyt pozytywnie. Powiem więcej - wydaje się on oddalony jeszcze bardziej niż był, gdy nie znałem jego natury. I to jest tak na prawdę smutne.

sobota, 18 października 2008

Rozdwojony język

Wspomnienia z czasów młodości wracają... Ostatnio zacząłem oglądać Dragon Balla. Ile czasu spędziłem z tą serią, ile emocji we mnie wzbudziła chyba tylko ja wiem. A wszystko przez kumpla, który przywiózł do akademika PlayStation 2, na którym to zaczęliśmy grać w jedno z mordobić ze smoczego cyklu (które to od kilku lat wyrastają jak grzyby po deszczu). Jednak nie o wrażeniach z odświeżenia serii mam zamiar pisać a raczej o wrażeniach z tłumaczenia. Korzystając z dobrodziejstw internetu dostałem w swoje łapki DB w formacie mkv. Jedną z głównych zalet tego rodzaju plików jest posiadanie kilku ścieżek dźwiękowych, w tym przypadku angielskiej i japońskiej, oraz wbudowanych napisów. Jako żem leń i nie chce mi się czytać (co sygnalizuje zmianę mojego podejścia do dubbingu, którego to kiedyś nienawidziłem) zdecydowałem się na wersję anglojęzyczną - tym bardziej, że już trochę wyszedłem z osłuchania z językiem angielskim i chcę go nieco odświeżyć. Niemniej jednak czasami włączam sobie ścieżkę japońską wraz z napisami, akurat gdy wkurza mnie dubbing i tłumaczenie. Co jednak najciekawsze, prawdziwa zabawa zaczyna się gdy włączy się angielską mowę wraz z napisami. Wtedy dopiero jest ciekawie, a to dlatego, iż okazuje się jak bardzo różnią się oba tłumaczenia. Przyznam szczerze, że nie zwracam na to uwagi w przypadku lektorów i angielskich ścieżek dźwiękowych, gdyż po prostu nie mam na tyle podzielnej uwagi by rozumieć dwa języki naraz. Za to jeden język w dwóch formatach to już inna bajka... Dlatego też zacząłem zwracać uwagę na więcej szczegółów. I muszę z przykrością stwierdzić, że angielski dubbing jest strasznie ugrzeczniony. Bo o ile napisy obfitują w masę nieco sprośnego humoru (którego autentyczność zdaje się potwierdzać polskie, notabene świetne tłumaczenie), o tyle już dubbing jest go w większości pozbawiony. Posunięto się nawet do tego, że w przypadkach gdzie nie widać ruchu ust usunięto niektórym postaciom całe kwestie... Ot taka cenzura... Co więcej, niektóre wypowiedzi nabrały wręcz wychowawczego charakteru pokroju "zawsze opłaca się pomagać potrzebującym," który w oryginale ,o ile w ogóle jest obecny, się tak nie narzuca. Znamienne jest też stwierdzenie, które to przeczytałem kiedyś w jednym eseju a przypomniało mi się podczas oglądania tej serii. "Przemysł dubbingowy najlepiej rozwinął się w krajach, w których panuje/panowała olbrzymia cenzura." I to jest strasznie adekwatne w stosunku do Stanów Zjednoczonych.
Na koniec dodam, że humor w wersji angielskiej nie jest taki zły. W wielu miejscach uśmiałem się okropnie (jak choćby w przypadku byka mówiącego z hiszpańskim akcentem), jednak jest to często humor zupełnie innego rodzaju niż ten oryginalny. I może dlatego oglądam tą serię właśnie w takim języku... Bo ile razy można przerabiać to samo?

piątek, 10 października 2008

Chmury na horyzoncie

To nie będzie dobry dzień. Czuję to w kościach, w umyśle, w sercu od samego rana. Wiem czemu tak się dzieje, jednak - wbrew Freudowi - identyfikacja źródła problemu wcale nie skutkuje jego zniknięciem. Powiem więcej, skutkuje jego pogłębieniem. A wszystko to przez poczucie pewnej beznadziejności mojego życia. Przez załamanie tego, w co wierzyłem. Przez poczucie niemożliwości osiągnięcia tego, co tak bardzo chcę odzyskać a czuję, że nie potrafię. Innymi słowy - czuję się, jakby ode mnie nic nie zależało, a to, na czym mi zależy nigdy nie nastanie. Chciałbym się mylić, chciałbym napisać: nie miałem racji, wszystko jest OK jednak... nie potrafię. Nie potrafię sprawić, by było OK. Niestety. Jedyne, co potrafię to czekać. Nie wiem tylko co przyjdzie pierwsze.

środa, 8 października 2008

Klęska urodzaju

Tak można by określić tegoroczną jesień i zimę - przynajmniej pod względem koncertowym. Tyle się tego narobiło, że człowiek nie ma pojęcia co wybrać. A nawet jeśli ma, to musi zweryfikować swoje plany poprzez pryzmat portfela. Bo pan portfel nie lubi koncertów, szczególnie, jeśli jest ich dużo w małych odstępach czasu. A zaprawdę, przełom 08/09 obfituje w świetne koncerty zarówno naszych lokalnych kapel, jak i dobrze znanych, zagranicznych ekip. Październik jest jeszcze w miarę spokojny, bo tylko Acidy w Zabrzu się szykują (już za półtorej tygodnia!!!). No ale już listopad ma tego aż zanadto. No bo grają wtedy Acid Drinkers (minimum dwa koncerty do zaliczenia), Lipali w Żorach, Hunter w Wiatraku (nie słucham, ale koncerty zawsze miło wspominam), Al Sirat w Bielsku i Czeskim Cieszynie (ci to już w ogóle rzadko koncertują, więc trzeba ich zobaczyć!), Corruption (kolejny zespół, który rzadko występuje live, oczywiście musi się pokrywać data z Siratami)... a to tak na prawdę tylko czubek góry lodowej. Grudzień to miesiąc Illusion (jedyny koncert reaktywacyjny!) i Morbid Angel. Przełom stycznia i lutego to Sepultura we Wrocku, Samael w Katowicach i Tiamat w Krakowie. Do tego dochodzi jeszcze od dawna wyczekiwana przeze mnie trasa koncertowa Vesanii... Niby żyć, nie umierać, ale... Za dużo tego jest. Jestem świadomy tego, że część z tych koncertów będę musiał sobie podarować... niestety. Życie to sztuka wyboru, nikt jednak nie powiedział, że będzie on łatwy.

wtorek, 7 października 2008

"Schnaps, das war sein letztes Wort"

Nigdy bym się nie spodziewał, że od czasu mojej dawnej fascynacji Rammsteinem spodoba mi się jakikolwiek zespół śpiewający po niemiecku. Język ten może jest i fajny, ale mnie od zawsze sprawia niesamowite kłopoty (może jakbym kiedyś zamieszkał na rok w Reichu się go nauczę). Nieprzerwanie też od klasy pierwszej LO mnie on prześladuje. Z tego też powodu mam do niego małą, osobistą awersję. A pomijając tę kwestię, to za granicę kraju wychodzi najczęściej to, co jest śpiewane w obecnej lingua franca, czyli po angielsku (z mniejszym lub większym powodzeniem). A tu proszę, jakiś czas temu zainteresowałem się zespołem Onkel Tom Angelripper. Jak sama nazwa wskazuje (co nie dla wszystkich jest oczywiste), projekt ten należy do Toma "Angelrippera" Sucha, znanego z kapeli o malowniczej nazwie Sodom. Przyznam się szczerze, że nie jestem jakimś wielkim fanem owej kapeli, z niemieckiego thrashu o wiele bardziej wolę bandy pokroju Tankard i... chyba tylko Tankard. Cóż, wolę thrash zza wielkiej wody i jakoś tego nie ukrywam. Tak czy inaczej, ów muzyk założył sobie kiedyś zespół, który śpiewa pijackie przyśpiewki i stare szlagiery z kraju piwa i Bradwurstów - oczywiście w wersji nieco szybszej. Niby repertuar dość hermetyczny, a jednak coś w nim jest. Zachrypnięty, pijacki wokal Toma wyśpiewuje lekkie i radosne piosenki – ody do piwa, hymny na cześć whiskey i peany na cześć wódki. Niemiecki dodaje im tylko uroku. Do tego dochodzą gitara, gdzieś pomiędzy punkiem a thrashem (ostatnio bardzo mi się takie połączenie podoba, mimo tego, że nie lubię punku) oraz proste bicie na perkusji. OTA gra muzykę wprost stworzoną na imprezy ostro zakrapiane alkoholem, na których to w końcu budzi się uśpiony talent wokalny. Nawet nie trzeba niemieckiego znać, bo nie ma tam jakichś ciężkich zwrotów (szczególnie w refrenach). Dlatego jest to muzyka dla wszystkich, którzy lubią nieco zabawniejszą stronę metalu, do której zresztą Niemcy mają chyba talent. Wspomniany Tankard, OTA… to nie może być przypadek. Dla mnie jest to hit sezonu i polecam go wszystkim, którzy lubią dobrą zabawę.

I can't see you!

Znów trochę zaniedbałem to miejsce. Cóż, bywa i tak... Tak czy inaczej dziś znów będzie o internecie, dokładniej zaś o dobrze znanej stronie internetowej nasza-klasa. Co to za wynalazek tłumaczyć raczej nie muszę. Chyba każdy odwiedzał tę stronę i wie o co chodzi w całej tej zabawie - o szukanie znajomych ze swoich starych szkół. Niby szkoła lubiana nie jest, ale każdy lubi powspominać jej czasy. Dlatego też niewiarygodna ilość osób zaczęła zakładać swoje konta. Jak można było się spodziewać, do tego grona należą nie tylko osoby, które swoją edukację zakończyły wieki temu, ale też olbrzymie rzesze młodych, którzy są jeszcze w trakcie swej przygody z edukacją. Jednak przyciągnąć do siebie użytkowników to jedno. Utrzymać ich to drugie, o wiele trudniejsze zadanie. Z tego też powodu zaczęły pojawiać się różne dodatkowe funkcje - powiadomienia, gadżety, statusy itp niepotrzebne duperele. Pojawiła się także lista gości, którzy odwiedzali profil. Dla wielu super sprawa, gdyż wiadomo kto kogo kiedy odwiedzał. Czy przypadkiem jacyś nieznajomi nie przeglądają naszego profilu, kto nas najczęściej odwiedza/najbardziej lubi i takie tam. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie wprowadzenie abonamentu i przemiana tej jakże pożytecznej funkcji w usługę (pozostawiono podgląd tylko trzech ostatnich osób). Można powiedzieć, że twórcy strzelili sobie w nogę - w końcu podniósł się głos wielu niezadowolonych z takiej sytuacji, ludzie zaczęli dodawać do galerii grafiki z apelem i protestem. Ale czy aby na pewno?
Tajemnicą nie jest, że n-k to duże pieniądze. Ilość odwiedzających przyciąga reklamodawców a mimo to portal ten wciąż dodaje nowe bajery - wysyłanie grafik na komórkę, badge, zwiększanie limitów itp - wszystko oczywiście płatne. Widać jednak pieniędzy nigdy za wiele. I tak po prawdzie nie mam o to żalu do twórców - ich prawo. Mam za to żal do ludzi, gdyż podnoszą rewolucję jakby jakaś wielka klęska się wydarzyła. Za odrobine informacji o akcjach innych potrafią się obrazić na całego. Przecież nie jest to im do niczego potrzebne. A najbardziej w tym wszystkim bawią mnie porównania do znienawidzonej fotki.pl. Czytałem opinie, że z n-k to nie fotka, że ludzie chcą wiedzeć kto ogląda ich zdjecią itd. Jest to o tyle śmieszne, że spotkałem się już z opiniami jakoby własnie z n-k fotka.pl się robiła. W końcu wyszukiwanie starych znajomych odeszło już na dalszy plan a obecnie portal stara się przemienić w typową społecznościówkę, gdzie można wkleić zdjęcia, pogadać na forum itd. Z tego też powodu masa osób usunęła konta. Czemu więc nie zrobią tego protestujący? Nie wiem... Tak czy inaczej prawda jest taka, że publikując coś w internecie zgadzamy się na możliwość oglądania tej rzeczy przez kogokolwiek - babcię, pana policjanta, jakiejś osoby z Alaski. Co więcej, publikujemy nasze zdjęcia własnie po to, żeby były oglądane przez wszystkich, komentowane, zaś wiedza n.t. gości jest tylko i wyłącznie przejawem ciekawskości, chęci posiadania wiedzy o tym co robią nasi znajomi. I taka jest prawda.
Na koniec dodam, że mimo wszystko twórcy portalu popełnili błąd. Nie każe się płacić za coś, co udostępniało się wcześniej za darmo. Nawet za cenę obciążenia serwerów (bo prawda jest taka, że takie duperele to olbrzymia ilość informacji jakie musi przetwarzać serwer). Jest to naprawdę nie fair.

środa, 20 sierpnia 2008

Okno na ocean...

Rok 1647 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia*

Podobnie jest i 361 lat później, bo przeto różne dziwy dzieją się nie tylko u mnie (o których nie będę tu pisać) , ale i w całej Polszy, a nawet na świecie. A jeden z największych wydarzył się wczoraj - zacząłem korzystać z Firefoxa....

Oczywiście nie wiem, czy taki stan rzeczy pozostanie - na razie się z nim obwąchuję, przyzwyczajam się i dostosowuję go do siebie. Mariaż ów jest ciężki, z Operą było na pewno o wiele łatwiej. Zasobożerność i niektóre rozwiązania wręcz mnie niszczą (o tym za chwilę), a mimo to stoję twardo na posterunku. Pytacie pewnie: czemu? W końcu, jak zapewne niektórzy z was wiedzą, przez te ostatnie 4 lata stałem twardo przy dużym O i jakoś nie paliłem (ba, wręcz broniłem się) do jakichkolwiek zmian. Więc czemu?

Ano przez Operę właśnie. Wersja 9.5 na prawdę mnie zmęczyła. Niby ładnie wygląda, niby lepsza funkcjonalność, ale... no właśnie, ale! Coraz bardziej zacząłem odczuwać brak kompatybilności szwedzkiej przeglądarki z wieloma stronami, które przeglądałem. Działanie na źle wyświetlanych forach (na których spędzam chyba z 50% swojego czasu w sieci), brak niektórych przydatnych funkcji na stronach (które to są dostępne w lisku i eksplorerze), coraz gorsze działanie samego programu (choć pod względem wydajności i bezpieczeństwa nadal jest bezkonkurencyjna) , do tego szmery, bajery, które są mi niepotrzebne, a żeby je wyłączyć trzeba się nieźle naszukać (o ile w ogóle jest taka opcja).

Dlatego też zdecydowałem się wypróbować liska. Przyznam szczerze, że jednym z impulsów był artykuł Winter Wolf na ten temat, a mianowicie Firefox 2.0 vs. Opera 9.27. I choć nie ze wszystkimi punktami się zgadzam, to jednak postanowiłem spróbować. A nóż, widelec mi się uda... Dlatego odpaliłem Firefoxa, co to go miałem zainstalowanego na systemie, i zacząłem instalować dodatki. Tu znów przyszedł z pomocą blog WW, gdyż znajduje się na nim lista przydatnych dodatków, które m. in. zastępują część funkcji Opery. Speed Dial, gesty myszy (swoją drogą, świetnie rozwiązane), czytnik RSS i lepsza obsługa haseł to tylko niektóre z pluginów, na które się zdecydowałem. Potem już tylko ustawienie FXa jako domyślną przeglądarkę i zaczynam się czuć jak manekin testujący auta...
Pierwsze wrażenia... dziwne. Na pewno czuję się wooooolny (tzn slow, nie free :) ). Odnoszę wrażenie, że Opera jest szybsza. Jednak jest to mała cena za to, że w końcu strony wyświetlają mi się poprawnie, że mam rozszerzenie do Popmundo i że mogę łatwo blokować niechciane reklamy. Za to wkurza mnie rozstawienie opcji, czy wręcz ich brak w stosunku do niektórych funkcji (np RSS). Jak będzie dalej, zobaczymy... Na razie jest w sumie nieźle, przynajmniej jak dla zatwardziałego Operatora :)

Na koniec pozwolę sobie na małą dygresję... Tyczyć się ona będzie rywalizacji i porównań Opery z Firefoxem. Podczas dyskusji z Necrokrisem (który nieco mi pomagał, za co mu dziękuje) nawinął się temat zasobożerności. Firefox jest na prawdę zasobożerny (140MB zużycia pamięci po kilkunastu minutach korzystania o__O), choć ponoć testy wykazują inaczej (tendencyjność takich testów zostawię w spokoju). Oczywiście może być to powodowane przez te kilka dodatków które zainstalowałem, no ale bez przesady... Zostawiwszy tą kwestię zacząłem dalej konfigurować. I tu natchnąłem się na bardzo brzydko zrobiony czytnik RSS... Kto wpadł na pomysł, żeby wyświetlać absolutnie wszystkie wiadomości w feedzie? I to bez możliwości ich usunięcia... Z pomocą zgłosiłem się oczywiście do Krzyśka, a on mi odpowiedział, że nie wie jak zmienić ten sposób funkcjonowania. No to ja mu mówię, że Lisek pod tym względem mocno ssie, Opera ma to lepiej rozwiązane (mimo, że jej czytnik RSSów też nie jest najlepszy). Na to Kris mi napisał, że to dlatego, iż Firefox to tylko przeglądarka internetowa, Opera zaś jest pakietem internetowym. I w tej oto chwili nasunęło mi się pytanie:

Czemu więc tak usilnie się je porównuje?

I tym pytaniem zakończę ten wpis.


*cytat z "Ogniem i Mieczem" Henryka Sienkiewicza.

Festiwalowo mi...

Oj, przyznać muszę, że nieco kurzu się tutaj nagromadziło. Prawie dwa miesiące bez żadnego update'u, notki czy choćby znaku życia. I choć zarówno w moim życiu, jak i w świecie wydarzyło się bardzo dużo rzeczy, którymi można by się tutaj podzielić, to jakoś nie znalazłem w sobie na tyle siły, by to zrobić. Powód? Najbardziej prozaiczny z prozaicznych - lenistwo. Po prostu nie chciało mi się i to nie tylko pisać na blogu, ale też wykonywać innych obowiązków, których się podjąłem bądź mi je narzucono. Dlatego też chcę w tym miejscu przeprosić wszystkie te osoby, które czekały na nowego posta w tym blogu (były takie osoby?). Przepraszam. Jednakowoż teraz zdmuchuję kurz z ledwo co napoczętej księgi, otwieram ją i kontynuuję pisanie. Jak często będę to robił? Czas pokaże.

A głównym motywem tej notki będą festiwale. Jak chyba powszechnie wiadomo wakacje sprzyjają wszelkiej maści festiwalom, a w szczególności tym pod chmurką. A wszystko to przez długi czas wolnego dla młodzieży szkolnej oraz pogodę stworzoną (przeważnie) do spędzania czasu pod namiotami. Oczywiście ja nie mogłem się temu oprzeć i sam udałem się na dwa spędy: Hunterfest w Szczytnie i Przystanek Woodstock w Kostrzynie.

Hunterfest... impreza, na której miało mnie nie być. Przynajmniej takie były początkowe plany - olać Szczytno i jechać na Brutal Assault do Czech. Oczywiście wszystko poszło na odwrót, a to za sprawą dobrej obsady tego pierwszego i możliwość podróży z dużą grupką znajomych. Koncerty Moonspella i Testamentu kusiły, oczywiście, jednak chyba nie były głównym powodem mojej tam obecności. Ludzie... po prostu ludzie, Hunterfest zawsze wyróżniał się super atmosferą wśród uczestników i nie inaczej było tym razem. Masa nowych znajomych, ciągłe przesiadywanie blisko namiotów przy zimnym piwie i ciepłej wódce... Świetnie spędzony czas, niezapomniane (nawet te, których nie pamiętam) chwile... Kolędy, droga krzyżowa, hasiok... Memy, które pozostaną ze mną na długo - to wszystko powstało właśnie tam, w Szczytnie. I choć droga do najprzyjemniejszych nie należała (głównie przez swoją długość), to mogę stwierdzić, że się opłacało. Ale ten festiwal był szczególny także z innego powodu - możliwość spotkania swoich idoli zawsze sprawia, że zwyczajne wydarzenie może przemienić się w nadzwyczajne. A jeśli możliwość spotkania proponuje frontman zespołu, to już w ogóle jest niewiarygodnie. A tak właśnie było. Krótka wymiana maili z Fernando z Moonspella (najpierw moje pytanie, czy będzie można ich jakoś spotkać, w odpowiedzi propozycja spotkania się z nimi na backstage'u, w końcu dołączenie do puli zaproszonych osób siostry i kumpla) i nagle okazuje się, że tak, zobaczę ich! Nie tak jak trzy lata temu, z odległości kilkunastu metrów, stojących na wysokiej scenie, lecz z bliska, twarzą w twarz... A muszę przyznać, że M to zespół dla mnie wyjątkowy. Bo choć często ich krytykuję, czy też w ogóle już tyle nie słucham co kiedyś, to jednak był to jeden z tych zespołów, od których zaczęła się moja przygoda z takim graniem. Ile magicznych chwil spędziłem przy ich muzyce, tego nie wie nikt. No a do tego wszystkie te pytania, które nagromadziły się w mojej głowie przez te kilka lat aktywności na oficjalnym forum. Pytania, na które odpowiedzi często mnie zaskoczyły. Zaskoczył mnie też sam Fernando, miły, spokojny, otwarty, bez arogancji czy też zadufania w sobie - czegoś, co myślałem, że jest jego cechą. Reszta kolesi z Moonspella też mnie zaskoczyła - no bo jak człowiek może się zachować, jak podchodzą do niego osoby z tak ważnego dla niego zespołu, wyciągają ręce i zaczynają się przedstawiać... Jak może zareagować, jeśli perkusista daje mu piwo a wokalista częstuje kanapkami? Ja do tej pory nie wiem jak, mimo, że tą osobą byłem ja sam...
Dzień drugi też był ekscytujący. Ale z trochę innego powodu. Wtedy to miejsce miało święto thrashu, czyli koncerty Death Angel i Testamenta. Oba świetne, DA może nawet genialne. Jeden z najlepszych (o ile nie najlepszy) i ważniejszych koncertów w moim życiu. Szkoła tego, o co chodzi w takiej muzie. Zabawa, show, gonitwy i absolutne szaleństwo. Chłopaki z Death Angel na prawdę musieli się tam nieźle wypocić, ale przez to zagrali kwintesencję thrashu. Spontaniczna końcówka z wymyślanymi naprędce solówkami i zero chęci kończenia występu. Mimo, że czas się skończył, setlista także. Tego nie da się opisać słowami, trzeba tam być. Liczę, że przyjadą do nas za rok.
No i Testament. Spotkanie z legendą, które mnie poruszyło. Może nie było do końca tak, jak być powinno, to nie zmienia to faktu, że występ niszczył. Tak jak Slayer rok temu. Ale tak to jest na spotkaniach z legendą. Legendy nie zawodzą.

Po miesiącu Woodstock. Wyjątkowy z kilku powodów. Acid Drinkers grali premierowe kawałki z Verses of Steel i odbierali złotego bączka. Kreator, zespół absolutnie nie pasujący swoim przesłaniem do tego festiwalu ("I know this festival is about love and friendship, but I want you to kill each other" ^_^), Vader, którego (wstyd się przyznać) nie widziałem wcześniej live, Clawfinger, na którego w ostatecznym rozrachunku ze zmęczenia przegapiłem. Do tego duże zróżnicowanie rodzajowe (7 tenorów z orkiestrą o__O) dopełnia reszty. Ale, co najważniejsze, spotkanie z ekipą forum Barmy Army. Świetnymi ludźmi, z którymi zawsze jest dobrze się spotkać. I tak było też tym razem. Doskonale spędzone cztery dni z tymi, którzy często się nie widują, a rozumieją się tak dobrze. Atmosfera panowała wręcz rodzinna. A jak się doda śpiewanie, jedzenie (robione przez Borasa Średniowiecza) i chlanie (wódka z mikrogranulkami i ciepła cola)... Było po prostu super, mimo nawet kilku przykrych akcentów (które nie były winą samych mieszkańców wioski, a osób z zewnątrz).
A z czym jeszcze będzie mi się kojarzył ten Woodstock? Na pewno z żarciem piachu (co mi się zdarzyło chyba z dwa razy), ścianami śmierci i kołami, z błotem po ulewnych deszczach, w które oczywiście na Vaderze musiałem wlecieć. W końcu z prześwietnymi koncertami. Było w dechę.

Na koniec muszę napomknąć jedną rzecz, pewien paradoks. Z tymi festiwalami wiąże się jedna ciekawa rzecz. Niby wysysają z człowieka wszystkie siły tak, że po nich nie ma się tych sił zbyt wiele na inne rzeczy. Z drugiej strony jednak naładowują one baterie. Tak, że człowiekowi chce się żyć. Jak to robią? Nie wiem. Wiem za to, że nie zabraknie mnie na nich w przyszłym, 2009 roku...

środa, 11 czerwca 2008

Muzyczne gusła

Kiedyś słyszałem, że długotrwała rozłąką zbliża. Stwierdzenie to oczywiście odnosiło się do par (a jakże, zresztą większość chwytliwych haseł odnosi się do zakochanych – tak to już jest). Jego znaczenia raczej tłumaczyć nie muszę, gdyż każdy na pewno doskonale je rozumie. Niemniej jednak poświęcę mu kilka chwil, choć niekoniecznie w tymże kontekście.
Jak pewnie niektórzy wiedzą, od października przesiaduję w sosnowieckim akademiku. Obijam się tu niemiłosiernie od czasu do czasu robiąc coś pożytecznego – jak to w domu studenta często bywa. No a poza tym, to nieczęsto bywam w domu (choć i tak częściej, niż niektórzy). No i z tego powodu chyba zarówno mnie, jak i mojej siostrze coś się udziela. A wszystko w obrębie gustów muzycznych.
Jak łatwo się domyśleć, przed moim wyjazdem sytuacja wyglądała w ten sposób: u mnie ciągle ostre granie, u siostry raczej coś dla ducha, lekki rock itd. No ale sobie pojechałem i nagle zaczęły dziać się dziwne rzeczy (o dziwo bez pomocy czerwonego). Nie wiem kto zaczął pierwszy, ale chyba była to moja siostra. Inaczej mówiąc - u niej to zauważyłem. Pod moją nieobecność zaczęła słuchać coraz więcej metalu. Oczywiście, słuchała jakichś Moonspelli, Tiamatów itd., ale po moim wyjeździe to już w ogóle się rozpoczęło. Nagle odkryła moje płyty i zaczęła je przesłuchiwać wyciągając coraz to nowe perełki (jak choćby Al Sirat). Oczywiście kiedy ja jej coś proponowałem, to nie zwracała uwagi. Sama zaś, nieco po omacku, odkrywa bandy, których ja słucham od dawna. Jeszcze zabawniej zrobiło się po cieszynaliowych Acid Drinkers, po których to siostra, wcześniej niezbyt przepadając za tym zespołem, teraz nawet lubi ich słuchać (do tego stopnia, że ma ich na 12 miejscu na last.fm).
Ze mną oczywiście też dzieją się dziwne rzeczy. Nagle zacząłem poszukiwać muzyki delikatniejszej. Na nowo odkrywam piękno starego rocka pod postacią Black Sabbath, Thin Lizzy itp. Zacząłem słuchać Björk (a kiedyś jej nie znosiłem) Zainteresowały mnie inne, ocierające się nawet o pop zespoły (jak choćby pozyskane od kumpla Morphine czy The Bird and the Bee). Po prostu cały świat zaczął wywracać się do góry nogami. I choć nadal ja wole ostrzejsze brzmienia a moja siostra bardziej raczy się w muzyce lżejszej, to nasze gusta się do siebie zbliżyły (ku naszemu zdziwieniu).
A wszystko to unaoczniło nam porównywanie gustów na last.fm, gdzie mam z nią lepszą kompatybilność, niż z wieloma innymi osobami, z którymi na pierwszy rzut oka bardziej dzielę gusta. Po prostu świat jest pełen niespodzianek.

wtorek, 3 czerwca 2008

Lux Occulta - tłumaczenia

Dzisiaj znów będzie Lux Occulta, ale tym razem pod postacią moich tłumaczeń niektórych tekstów z "Matki i Wroga"

Kolejny Armageddon
(Lux Occulta - Yet Another Armageddon)

To tak kuszące - w coś wierzyć
To tak trudne - udawać
Nowa, prostsza wiara
Wieczność w kawałku mięsa.

To pierwszy z naszych dni ostatecznych
Lecz nikogo to nie obchodzi
Przespaliśmy kolejny Amrageddon
Lecz nikogo to już nie obchodzi.


Nocny Kryzys
(Lux Occulta - Midnight Crisis)

Jest tak wyraźne po raz pierwszy
Jest tak blisko, że ciężko mi uwierzyć
Chciałabym wiedzieć do czego są te klucze
Chciałabym zagubić się w tym labiryncie
Nie chciałam widzieć
Nie chciałam słyszeć śpiewu syren
Chciałabym być głucha, ślepa
Chciałabym móc w nocy spać.

Wydech
(Lux Occulta - Breathe Out)

Karnawału ostatni dzień
Tańczę! Tańczę, choć boli
Każdemu gentlemanowi jest do twarzy
W wisielczym sznurze
Madame, wygląda pani uroczo
W krwawym naszyjniku

Mówi się, że po każdej nocy
Nastaje dzień
Mówi się, że za chmurami
Jest słońce
Cóż za ulga
Wypiję za to
Nalejcie mi kieliszek zatrutego wina.



Czemu akurat te utwory? Ano ze wzgledu na dwie rzeczy - po pierwsze są absolutnie niemetalowe, czym wyróżniają się na tle reszty płyty. Po drugie - śpiewa je wspaniały głos Indii Czajkowskiej... A robi to wręcz doskonale. Gdy go słucham, przechodzą mnie ciarki.
Chciałby zagubić się w tym labiryncie...

poniedziałek, 2 czerwca 2008

Lux Occulta - Yet Another Armageddon

Dzisiaj będzie króto, a mianowicie wklejam utwór Lux Occulty, którym ostatnio się narkotyzuje (podobnie zresztą, jak całą płytą). Oczywiście polecam zapoznać się z obydwoma ;]

niedziela, 1 czerwca 2008

Niebezpieczne gry komputerowe (np: Tiamat - "Only in My Tears It Lasts")

Dzisiaj media obiegła informacja o tym, że 14-letni chłopak zabił 17-latka cegłówką. Poszło o to, że ten pierwszy dostał nieźle w dupę w Counter Strike’a (dla nieobeznanych – gra, w której jedna strona gra terrorystami, druga zaś to the good guys). Śmierć ta to oczywiście niewyobrażalna tragedia, jednak szybko ludzie o tym zapomną, jak przy całej tej sytuacji rozpocznie się kolejna nagonka na gry komputerowe. W końcu winny tej sytuacji zawsze musi się znaleźć, a dysfunkcyjna rodzina mało kogo elektryzuje. Z drugiej strony jednak rozrywka elektroniczna jest zjawiskiem relatywnie młodym i nie każdy jest z nią dobrze zaznajomiony. To oczywiście daje wiele możliwości łowcom sensacji by zarobić kilka groszy i wzniecić kilka rozruchów. Dlatego też przez cały artykuł, który czytałem na ten temat, przewijała się tematyka przemocy w grach komputerowych (o ograniczeniach wiekowych już nie wspomniano) doprawiona informacją o tym, że choć CS jest grą niebezpieczną dla młodych umysłów, to powstają gry jeszcze gorsze, brutalniejsze, bardziej realistyczne i wymyślne w znęcaniu się nad pikselowymi ludźmi. Dopiero pod koniec napisano krótką notkę, że rodzina tego chłopaka była dysfunkcyjna, że nie radził sobie w życiu itd. Sposobu zakończenia konfliktu też raczej z CSa nie zaczerpnął, choć to akurat jest moja refleksja. A prawda jest taka, że gry, podobnie jak książki, filmy, sny itd. są tylko jednym z mniej znaczących czynników, które mogą posunąć kogoś do tak radykalnych rozwiązać (chyba, że ktoś jest chory na głowę, ale to problem raczej dla psychologa niż dla mnie). To środowisko zawiodło, gra była tylko sposobem odstresowania. A że zaczęła dla niego zbyt dużo znaczyć… Cóż, to jest scenariusz stary jak świat. Ludzie mordowali się o kobiety, o skarby, o żywność, o alkohol… czemu nie mogą mordować się za gry? Brzmi to jak barbarzyństwo? A czy mordowanie się nie jest barbarzyństwem?
Tak czy inaczej zapomina się też o jednej rzeczy – jak każdy inny produkt, tak i gry skierowane są do odpowiedniej grupy odbiorców. CS ma ponoć ograniczenie „od 16 lat,” czyli jak widać chłopak był za młody. Jednak z grami to jest tak, że traktowane są one bardzo często jako produkt dla dzieci. Podobnie jest z książkami, filmami animowanymi i komiksami, z tego też powodu mało kto traktuje poważnie wszelkiego rodzaju znaczki „Adults Only.” Bo to przecież dla dzieci jest. To, czego potrzeba, to zmiana sposobu postrzegania takich produktów – wtedy może rodzice zaczną zastanawiać się, co robią ich pociechy. Zaczną zwracać na to uwagę. Zaczną rozmawiać z nimi i wyraźnie nakreślać im, gdzie kończy fikcja a zaczyna rzeczywistość. No i w końcu może ludzie dorosną do tego, by powiedzieć prawdę. By otwarcie stwierdzić kto zawinił, nie zaś zwalać winę na coś innego samemu umywając ręce.
Chłopakowi życia nic już nie przywróci, ale ile innych istnień będzie można dzięki temu ocalić. Trzeba tylko zmienić sposób myślenia. Osobiście mam nadzieję, że takich czasów dożyję.

Dzisiaj będzie koncertowo

Po raz kolejny okazało się, że dobre wrażenie można bardzo łatwo popsuć. Tak też było i tym razem, cała sprawa zaś dotyczy czwartkowego koncertu który zaszczyciłem moją skromną osobą (tutaj pozdrowienia dla całej ekipy, która mi w tej eskapadzie towarzyszyła – jesteście wielcy!). Grały jakieś dwie kapele z Katowic, Snake Eyes i coś jeszcze. Przyznam szczerze, że obu kapel nie znałem – nazwy nie obiły mi się o uszy, nie słyszałem żadnego z kawałków itd. Innymi słowy – szedłem tam w ciemno, ale że cały koncercik był za frajer a ja potrzebowałem dawki thrashu, to nie mogło mnie tam zabraknąć. Umówiłem się więc z odpowiednimi ludźmi i wyruszyliśmy na obcowanie z kulturą. Po zajęciu miejsc siedzących i kupieniu zimnych browarów rozpoczęliśmy oczekiwanie na występ. A chwilę to potrwało, zanim pierwszy zespół się rozłożył, nastroił, pobawił itd. Mój niepokój wzbudził nieco klawiszowiec, bo do takiej muzyki parapety raczej rzadko pasują. Ale nic to, przecież nie będę oceniał książki po okładce. A, trzeba przyznać, zespól zaczął z niezłym przytupem - nawet ja zacząłem lekko nóżką ruszać. Rozochocona Kitty nawet podbiła pod scenę – tym bardziej, że ponoć grali jej znajomi (o czym nie wiedziała przed przybyciem do klubu). I tu dochodzimy tak naprawdę do sedna – wokal. Ten, jakby nie patrzeć, witalny instrument zawiódł. Miał dwie główne wady – śpiewał po polsku, to raz (tu się też potwierdziła stara prawda głoszona przez Tadka, czyli że teksty metalowe po polsku brzmią obciachowo). Dra to to, że w ogóle nie pasował do takiej muzyki. Wokalista chyba za dużo się Comy nasłuchał w życiu, bo brzmiało to właśnie jak jakaś Coma, tyle że dla ubogich. Jedna rzecz zniszczyła cały występ zespołu. Wszystko zawaliło się jak domek z kart a ja zyskałem powód do narzekań. Cały polot i tupanie nóżką zanikły. A nawet te parapety tak bardzo nie przeszkadzały! Gitarzysta dwoił się i troił, żeby dodać nieco życia temu występowi, ale się nie dało. Głos wokalisty sprawił, że całość była bardzo niemrawa.

Tyle dobrze, że Snake Eyes zrekompensował mi udrękę z pierwszym bandem. Tu był ogień, była zabawa, był Slayer. Nie było żadnego pitolenia i wszystko, mimo słabego nagłośnienia, kleiło się.

A jaki z całej historii jest morał? Do pewnych rzeczy trzeba odpowiednich ludzi na odpowiednim miejscu. Gdybym grał w tamtym zespole, to bym się mocno zastanowił, czy chcę mieć takiego wokalistę. Bo może i względy koleżeńskie są ważne, ale jak już chce się tworzyć muzykę, to niech to będzie stało na jakimś tam poziomie.

niedziela, 25 maja 2008

Już coraz bliżej oficjalnego startu - pojawia się wersja beta...

Jednak sam zrobiłem szatę graficzną. Tak, piszę tę notkę po to, by się tym pochwalić. Nie jest to może mistrzostwo świata, ale chyba starczy. Zresztą, brakuje mi umiejętności, by poprawić ten baner. Możliwe jednak, że w przyszłości co nieco się zmieni. Poza tym od teraz rewolucji nie przewiduję. W sumie to mogłaby być już wersja 1.0 (albo 0.1.0, jak się niektórzy devowie lubują w numerowaniu swojego oprogramowania), ale że po alfie jest beta, to tytuł taki a nie inny. No i przecież muszę pouzupełniać rózne takie duperele w dziale "o mnie," w linkach itp...

Tak więc stay tuned! Następny post będzie już na jakiś temat. Znaczy to mniej więcej tyle, co brak kwestii technicznych tego bloga... przynajmniej na jakiś czas.

sobota, 24 maja 2008

Wersja alpha - na start!

Aż sam w to nie mogę uwierzyć... Piszę notkę na blogu. Widać czasy się zmieniają, gdyż ja, ultra-przeciwnik blogów, teraz zaczynam tworzyć swój własny. Ale tak już jest w życiu. Kiedyś nie przepadałem za buraczkami, komórkami czy jabolami. Teraz je uwielbiam. A to wszystko oczywiście przez modę, jaka ostatnio zapanowała wśród moich znajomych, którzy to sami pozakładali sobie blogi i teraz mogą oficjalnie psioczyć na cały świat. Tak więc ja nie będę gorszy i też wejdę w posiadanie swojego małego miejsca w sieci do psioczenia. Mam nadzieję, że projekt okaże się owocny - tym bardziej, że planuję raczej działalność felietonistyczno-komentarzową, niż zwykłe relacjonowanie ostatnich wydarzeń mojego arcyciekawego życia. Stąd też nazwa tego miejsca - Strefa wolna od idoli. Wzięła się z tytułu piosenki zespołu Flapjack i, mam nadzieję, dobrze będzie przedstawiać charakter tego miejsca. Jeśli będzie inaczej, to zmienię nazwę na jakąś klimatyczną - lochy Crawley'a, Dziewiąte Wrota, Urząd Skarbowy itp. Ciekawe tylko, czy ktokolwiek będzie to w ogóle czytał... Co więcej - ciekawe, czy utrzymam jakąś częstotliwość pisania na tym blogu.

A teraz coś z zupełnie innej beczki - jak widać na razie oprawa graficzna jest bidna jak Rumun pod kościołem. Osobiście Bozia pożałowała mi talentów plastycznych, więc nie mam zbytnio pomysłu nad zmodyfikowaniem szaty graficznej. Jeśli czujesz się na siłach - zapraszam ;] Z chęcią przyjmę wszelaką pomoc.

A na razie zapraszam do odwiedzania linków, które się pewnie za niedługo gdzieś tu pojawią.