poniedziałek, 8 grudnia 2008

Two nights in Kraków

Czas trochę odkurzyć bloga. Pełnoprawnych notek jakoś mało, za to dużo rzeczy przetoczyło się przez moją głowę – dźwięków, przemyśleń, alkoholu. O tym wszystkim jednak przy innej, bliższej bądź dalszej, okazji. Na razie zaś opiszę to, co obiecałem jakiś czas temu – weekend w Krakowie.
Przyznać muszę, że w Krakowie bywam nieczęsto – przynajmniej, tak by w nim posiedzieć. Jeśli już jadę do dawnej stolycy, to robię to w celu uczestniczenia w jakimś konwencie bądź koncercie. Tym razem było inaczej. I choć w tenże weekend miał miejsce gig kwasożłopów, to jednak nie jechałem z planami uczestniczenia w nim. Tak po prawdzie, to jechałem napić się z niezastąpioną Kitty. Od dawna mówiła mi, że muszę ją odwiedzić. Cóż, mój nastrój do najwyższych ostatnio nie należy i niezbyt mam ochotę na podróżowanie, ale Kitty tym bardziej nalegała na wpadnięcie do niej i napicie się wspólnie. Wprawdzie na to nie nalegała, ale dwa dni przed zdecydowałem się do niej pojechać. W końcu dawno się nie widzieliśmy, poza tym zawsze to jakaś odskocznia. Bo ile można siedzieć samemu w tym samym miejscu?
Tak czy inaczej kupiłem po drodze żołądek z miodem i ruszyłem do grodu Kraka. Oczywiście po drodze plan się nieco zmienił. Okazało się, że zamiast mojego planowanego picia we dwoje i pogaduch (ostatnio jakoś bardzo mocno tego potrzebuję) wybieramy się na rockotekę. Nic nie poprawia humoru tak dobrze, jak dawka thrashu. To są zresztą moje słowa, które zostały mi przypomniane. Zresztą, w gościach wybrzydzał nie będę, więc zgodziłem się na taki plan. Po perypetiach z mamą Jagody i drinku (wtedy tylko jednym) poszliśmy do Jazzrocka – knajpy, w której zdarzyło mi się raz zawitać. Było to dokładnie rok temu podczas koncertowego weekendu. Było fajnie, ale tym razem było dużo lepiej. Możliwe, że to przez brak wycieńczenia związanego z dwoma dniami koncertowania. Możliwe, że tym razem byłem z kobietami (dwoma, bo była z nami koleżanka Kitty), nie zaś z Izajaszem, który kompanem do picia jest świetnym, ale do tańców – przynajmniej dla mnie - się nie nadaje. Ja zresztą też, bo rzadko mam na nie nastrój, choć tamtego dnia takowy chyba miałem. Przebalowałem na parkiecie prawie całą imprezę. Skąd miałem tyle energii w sobie – nie wiem. Zresztą, najwyraźniej zaskoczyłem tym nie tylko siebie, ale i Jagodę, która w pewnym momencie musiała usiąść. I powiem, że nie było jakichś młynów, rozpierduch czy innych rzeźni, muzyka też zbyt często o metal nie zahaczała. Był to głównie rock (zarówno hard, jak i roll) i wszystko, co się z tym wiązało. Do tego nieco Depeche'ów, Prodigy i różnych innych wynalazków. Było naprawdę świetnie, bo wróciliśmy gdzieś około 4 rano.
Dzień następny rozpoczął się dość wcześnie, bo gdzieś pomiędzy 10 a 11 rano. Według planu tego dnia miałem wracać do akademika. W końcu, ominąwszy koncert, nie miałem zbytnio celu w siedzieniu in Cracow. I choć Kitty już od dnia poprzedniego namawiała mnie, żebym zmienił zdanie, to jednak pozostawałem nieugięty. W zamian umówiłem się z kumpelą, z którą nie widziałem się ponad 1,5 roku. Było to bardzo spontaniczne spotkanie. Wprawdzie trwało zaledwie godzinę, to jednak spędziliśmy ją naprawdę miło – szczególnie że ostatnio jakoś rzadko się kontaktowaliśmy. A znamy się chyba od 8 lat. Dopiero niedawno jakoś kontakt odżył i wróciła idea pisania listów (ale o tym w jednej z kolejnych notek), a że nadarzyła się okazja, to ją wykorzystałem. I choć czasami czułem się dziwnie, to nie żałuję tego.
Godzinę po spotkaniu pojawił się Izajasz. Odebrałem go z przystanku i poszliśmy do Kitty. Po drodze zakupiony został żołądek, zabraliśmy też ze sobą jakichś Acidmaniax i ruszyliśmy na obiecany obiad (który, zgodnie z danym słowem składał się z czegoś więcej niż makaronu, marchewki i dwóch kostek rosołowych). Co trzeba napomknąć, naprawdę dobry obiad. Gdy już popiliśmy i pojedliśmy, ruszyliśmy w stronę klubu imieniem jeziora Ness. Miałem tylko odprowadzić ludzi (nawet zabrałem ze sobą plecak), a jednak zostałem.
Koncert Acidów jak koncert. Udany tak, jak cała trasa Verses of Steel. Mile zaskoczyło mnie Paradise City, którego wcześniej nie słyszałem. Jeszcze milej mi się zrobiło, jak udało się namówić Kwasy na Yahoo i Seek and Destroy. Wyszalałem się w młynie, pogadałem ze znajomymi, popływałem po ludziach, zrobiłem sobie fotę z Titusem. Czego chcieć więcej? Usatysfakcjonowani wyszliśmy z klubu. Po zrobieniu krótkiego afterka znaleźliśmy się u Kitty na kwadracie. Odpoczynek i pobudka wcześnie rano. Powrotu na Śląsk nie ma co opisywać.
I tak po prawdzie cały ten weekend byłby wyśmienity, gdyby nie jedna wiadomość. Koncert w Kraku okazał się ostatnim koncertem Olassa. Dane mi było zobaczyć go po raz ostatni w akcji. Strasznie przybiła mnie ta informacja. Nie zmienia to faktu, że bardzo się cieszę z pójścia na ten koncert. Uzyskałem z niego dużo pozytywnej energii, zobaczyłem też ostatni występ Olka. I choć nie pokuszę się o określenie tego koncertu moim najważniejszym gigiem Acids w życiu (bo takim na pewno nie był), to warto było tam być. Warto było zapamiętać Olassa takim, jakim był na tym koncercie.
I tak oto cała historia trzech dni dobiegła końca. Teraz czas na morał, bo, jak każde opowiadanie, morał mieć musi. A będzie miało nawet kilka.
Po pierwsze primo, rock jest najlepszym lekarstwem na wszystko. Bo choć potem mój humor podupadł, to jednak w tamtej chwili czułem się wolny od wszystkich zmartwień.
Po drugie primo, dobrze jest mieć tak wspaniałych znajomych. To dzięki nim ten czas był tak udany. Cieszę się, że was mam.
A po trzecie primo, każde wysiłki i rezultaty przepadają, jeśli umiera ktoś, kogo się znało.
Niestety.

1 komentarz:

Velv pisze...

Ja juz od dłuższego czasu mam nieodpartą ochotę, potrzebę jakiejś większej imprezy pod znakiem tańcowania ... Dlaczego zazwyczaj musi to być tylko sylwester?

Dobrze, ze są takie formy rozrywki, które pomagają odbić się od rzeczywistości na zewnątrz. Dobrze, ze sa znajomi, którzy nawet nic nie mówiąc, nic nie doradzając ... po prostu są i spędzają z nami czas.

Fajny miałeś weekend [: