środa, 10 grudnia 2008

Tiamat

Mało jest zespołów, które słucham nałogowo więcej niż raz. Wiadomo, człowiek czasami podjara się jakąś muzą i słucha jej na okrągło przez, powiedzmy, miesiąc. A potem nico, rzadko do niej już wraca. Tak miałem np. z Head Control System – świetny projekt Garma i Daniela Cardoso, ale na dłuższą metę nużący. Teraz wracam do niego naprawdę sporadycznie – pomimo tego, że muzyka nadal mi się podoba. Są jednak zespoły, które rezonują na podobnych falach co ja. Bo choć wprawdzie nie słucham ich jakoś straszliwie często. Po prawdzie często nie ruszam ich przez takie pół roku, może od czasu do czasu włączę sobie płytkę, ale jak się już zestroję, to wyłączam ją po kilku miesiącach a przez moje last.fm-owe chartsy przetacza się kolejna rewolucja. Powód tego wszystkiego jest prosty – nastrój danej muzyki współgra z moim nastrojem w danej czasoprzestrzeni. Wtedy to fale dźwiękowe trafiają do mnie z pomnożoną siłą - tępią zmysły i wyostrzając to, co dzieje się wewnątrz. Co za tym idzie, dana dawka dźwięku działa jak narkotyk, który trzeba ciągle zażywać.

Phantasma De Luxe

Jednym z tych zespołów, które tak na mnie działają, jest szwedzki Tiamat. Grupa, założona w 1988, wielokrotnie zmieniała swoje oblicza. Zaczynając od death metalu, band powoli inkorporował elementy doom i gothic, by nagle przeistoczyć się w gotycko-rockowy projekt Edlunda (znanego gdzieniegdzie jako Lucifer Hellslaughter), wokalisty i gitarzysty zespołu.
Tiamatu słucham relatywnie od niedawna, bo dopiero nieco ponad dwa lata. Jakoś wcześniej ich muzyka mi nie pasowała i potrzebowałem odpowiedniego momentu w życiu, by się zakochać. Oczywiście nic nie przychodzi tak łatwo, bo na początku (i przez dłuższy czas) podobała mi się tylko i wyłącznie Wildhoney – płyta majstersztyk, absolut sztuki muzycznej. Wszystko inne jakoś do mnie nie przemawiało – albo było za delikatne, albo struktura wewnętrzna tych tworów jakoś mi się kłóciła. W sumie się temu nie dziwię, bo słuchałem wtedy nieco innej muzyki niż teraz. Dopiero długo, długo później pozostałe płyty we mnie trafiły. Oczywiście nie wszystkie, do późniejszych dokonań nadal jakoś nie mogę się przekonać, choć przyznać muszę, że się w ich kwestii łamię.

Smell of incense takes me high

A co jest tak specjalnego w ich muzyce? To, co w każdym niesamowitym układzie dźwięków – niebywała wręcz dawka emocji. Płyty tego zespołu (przynajmniej te wcześniejsze) z niebywałą wręcz precyzją realizują to, o co tak naprawdę chodzi w muzyce – o ekspresję. Słuchając ich płyt, zawsze przenoszę się gdzieś indziej – w dalekie krainy wyobraźni. Wtedy to w mej głowie uwalniają się przeróżnej maści obrazy, z których to składają się osobne światy, rzeczywistości. Oczywiście najczęściej są to obrazki smutne, nostalgiczne czy sentymentalne, ale taka właśnie jest muzyka Tiamatu. Nie ważne, czy Edlund śpiewa ciężkim growlem, czy też czystym śpiewem – zawsze w tym wszystkim tkwi nutka melancholii. Instrumenty tylko potęgują to wrażenie, tworząc mieszankę, która wznosi na wyżyny odczuć. Przypomina mi to trochę teorię literacką Poego, który to szukając najbardziej doniosłego, ale i zarazem najmocniej wpływowego na ludzi, odkrył je właśnie w smutku po jakiejś stracie, w melancholii. To właśnie je możemy znaleźć w dziełach Edlunda i spółki. I w sumie przez nie słucham ich wręcz nieprzerwanie od kilku miesięcy. Ale to jest już magia tego zespołu.

1 komentarz:

Unknown pisze...

Tam od razu wszystkie melancholijne...
Vote for love
Brighter than the sun
Cold seed
Angel holograms
Tyle z tych, które mi się przypominają. Pewnie parę innych takich też jest. Oczywiście, większość utworów jest przybijająca, ale choćby te wymienione wyżej są pozytywne i nie można moim zdaniem powiedzieć, że nie są w stylu Tiamat.